Może wrażenia po spektaklu są mieszane.

Z jednej strony jest to (w sumie) przejmujący kobiecy głos na temat ciemnych stron bycia kobietą. Są tu już bezpośrednie nawiązania do Strajku Kobiet etc.

Mowa jest o gwałtach, nadużyciach, molestowaniu i w ogóle o tym jak to jest trudno być kobietą w męskim świecie – co jest w tym spektaklu nawet ciekawe.

Jednak ten spektakl to w dużej mierze (jeśli nie przed wszystkim) to także trochę takie „monologi waginy”. Czytamy w opisie: „spektakl traktuje o 28 dniach kobiecego cyklu – o procesach, jakim podlegają kobiety, o biologii i o tym, jak są kobiety przez pryzmat cyklu postrzegane”.

Wszystko jest tu wyłożone jak kawa na ławę — rozmowy o anatomicznych szczegółach menstruacji sięgają wręcz endoskopowej precyzji. Generalnie kobiety opowiadają, wyśpiewują, nucą, robią miny, zwierzają się (etc.) — o tym,  jak to „przejebane” jest być kobietą. I za jakie „kurwa” to grzechy i przecież nikt nie pytam ich o zdanie zaraz po narodzeniu, czy tymi kobietami chcą być…

Po około trzydziestu minutach tego typu rozmów pojawia się męska perspektywa, która oczywiście dolewa oliwy do ognia. W optyce autorki mężczyźni na to wszystko patrzą z jeszcze większym obrzydzeniem, niż same kobiety. Tak samo z obrzydzeniem, jak i z fundamentalnym i klasycznym bagatelizowaniem tematu kobiecych problemów. Używając słów których Wam oszczędzę mężczyzna porównuje menstruację do innych czynności fizjologicznych co niewyrobionego odbiorcę (bez braku dystansu) może jednak na maksa zniesmaczyć — jest to jakaś mega dresiarska perspektywa ale nie poznałem nigdy dresiarza, który by tak „zapodawał” w tym temacie.

Anyway — jednym słowem i faceci i kobiety jadą tutaj po bandzie. Chyba nie da się nic gorszego powiedzieć o menstruacji, od tego co zostało powiedziane w tym spektaklu.

Męska perspektywa jest oczywiście jednowymiarowa — kolesie to „kurwa” nic nie kumają. Są chujami żądnymi seksu i w ogóle interesuje ich tylko przygodny seks z wieloma partnerkami, a po ślubie zamieniają się w totalnych skurwieli. NIe chcą wiedzieć do czego służą podpaski i w ogóle to o co takie wielkie halo. Okej, rozumiem że to „mroczy” spektakl, w którym nie ma miejsca na nieco bardziej zniuansowany obraz „męskości” i dlatego nie będę się tutaj tego czepiał.

Czepiał się będę jednak zupełnego braku jasnej wizji choreograficznej. Bo panie w tym spektaklu a to tańczą, a to paradują, a to się turlają — jednym słowem groch z kapusta. Klasyczny problem pozornego uciekania od konwencji skutkujący wpadnięciem w coś znacznie gorszego niż konwencja — w jakieś nie-wiadomo-co. Poniewaz nie jest dla mnie jasne dlaczego aktorki właśnie tak się poruszają, dlaczego skaczą po tych nieświeżych już teatralnych konwencjach. Odczytuje to jednak jako brak wyraźnego pomysłu na to czym te kobiety mają się na scenie zająć, a przecież czymś zająć się muszą bo jesteśmy w tatarze, niż jakąś fajna ironią w stosunku do bycia na scenie, bycia w teatrze, etc.

Tutaj Europa już poszła do przodu. Nie trzeba robić pajacyków żeby mówić tekst. Jeżeli autorka uznała, że ten tekst jest spoko to nie rozumiem dlaczego musiała sięgnąć po śmieszno-głupią konwencję teatralną. Szkoda.

W połowie spektaklu zmienia się ton na poważny i młoda kobieta opowiada o tym jak ma ciężko jest wytrwać w małżeństwie z „hujem” i zastanawia się czy on jest „chujem” czy to ona jest nadwrażliwa. Tutaj ten spektakl robi się interesujący, bo rzeczywiście wyczuwamy, że coś jest globalnie w tym temacie na rzeczy. Tutaj zaczynam wierzyć że kolesie „nie kumają” i że w gruncie rzeczy jesteśmy chujami. Wierzę także w to, że wiele kobiet żyje tylko po to aby zaspokajać potrzeby mężczyzn jednocześnie nie mając z tymi facetami odrobiny prawdziwej intymności. Spoko, pewnie rzeczywiście bardzo często tak jest jak mówi.

Reasumując  — to w sumie ciekawy spektakl, ale w warstwie formalnej trochę bezsensowne pajacowanie. Odważny w tekście, ale w często irytujący w formie. Epatowania fizjonomią powoduje często skurcze żołądka (już widzę jak ludzie wychodzą z sali po pierwszych pięciu minutach…).

Przede wszystkim nie wiem, czy to jest dobry kierunek komunikacji. Trochę tak, a trochę nie.
Nie chodzi wszak o to, żeby się do widzą przymilać, ale myślę że czasami dobrze jest bardziej zniuansować problem kobiecości, chociażby po to, aby publika mogła się z tym lepiej zidentyfikować. Identyfikacja jest potrzebna, aby faktycznie przemyśleć nasze role społeczne i oczywiście nieco bardziej kumatym wzrokiem spojrzeć na kobieca histerię. Ten spektakl to jednak bezpardonowy „odwet” rozpisany na tatr (momentami fajny, a momentami tanie Gardzienice, albo nieudany Adamczyk — którego Miasto Dada, pod tym względem,  znacznie przewyższa to, co widziałem wczoraj na poznańskiej scenie). Spektakl napisany jest na wyraźnym „wkuriwe” przez kobietę, która na kobiecość jest „wkurwiona”, a przede wszystkim jest nią zdegustowana. Nie wiem, czy dziewczyny wychowane na „Girls” kupią taką konwencję — serio wątpię i wcale nie będę ich do tego „kupowania” namawiał. Ja nie kupuję, a jestem starszy niż Girls.

Ale tak serio to właśnie nie wiem, kto ma byc odbiorca tego spektaklu. Ale może nie kumam, bo nie jestem kobietą…

Z racji na moją płeć dystansuję się od jednoznacznej oceny tego co widziałem, ale wydaje mi się że na Konfro to nie przejdzie. Ja jestem na „nie”, ale oczywiście temat jest otwarty.

***

Teatr Polski w Poznaniu „28 dni”

Reżyseria: Kamila Siwińska
Choreografka: Alisa Makarenko
Autorką dramatu jest Rosjanka, Olga Szylajewa