W kolejnym odcinku nurtu biograficznego w teatrze (jakoś tak mi się to ułożyło…) bohaterka skrajnie różna od poprzedniej, inscenizacja równie różna. I znów miałam wrażenie, że jakiś zafascynowany twórca (w tym przypadku może kurator sztuki, o czym dalej) wyciągnął nieznaną szerzej postać i próbuje przenieść tę fascynację na widzów.  Elsa von Freytag-Loringhoven, jak piszą w zapowiedzi twórcy była ” zapomnianą prekursorką awangardy artystycznej […], autorką prac ready made, pisała dadaistyczne wiersze i była pionierką poezji dźwiękowej oraz wizualnej” i spektakl ma nam ją przybliżyć. O ile w Ginczance było linearnie, całościowo, tekst może był i prostym językiem, przystępnym, tutaj twórcy skupiają się tylko na części z pewnością bogatej osobowości. Są to raczej rozważania o pragnieniu byciem artystą. Osią ma być „dialog” z Marcelem Duchampem, który „podkradł” Elsie pracę, która następnie stało się „najważniejszym dziełem XX wieku”. Ja odniosłam wrażenie, że nie jest to dialog, tylko monolog artystki, która ma problem z tymże Duchampem. Nie może się od niego uwolnić, maniakalnie roztrząsa sytuację, z wyrzutem mówi że „został po niej tylko przypis w biografii uznanego autora”, a nigdy nie została uznała za w pełni rozpoznawalną, samodzielną artystkę.
Spektakl opiera się na autorskim scenariuszu, ale według mnie napisanym bardziej od niechcenia, chaotycznie, byle jak, porównując to do ładnej litery opowieści o Ginczance. Ale może, z drugiej strony, należałoby to uznać za element podejścia do prezentacji nietuzinkowej, niezrozumiałej, trudnej osobowości. A że była „awangardowa”, to użyjemy wulgarnego języka, kto nam zabroni! Baronessa mówi więc jak „dzisiejsza młodzież”, przeciągając, dorzucając wstawki typu „także tego” – dla mnie stawała się pretensjonalna i młodzieżowa, a nie awangardowa. Niestety, obawiam się że kilka rozwiązań powodowało, że nawet tekst dla mnie był niezrozumiały. Tutaj podobnie jak u Ginczanki, wykorzystano fragmenty poezji Elsy, choć nie ma wyraźnego rozgraniczenia, monolog zlewa się z wierszami. Kilkukrotnie pojawia się zniekształcony głos – ni to wokaliza, ni to recytacja. Może to monolog w większości wewnętrzny, choć na scenie jest też druga aktorka (niedoszła biografka artystki), czasem tylko dorzucająca parę zdań, choć nawet trudno to nazwać rozmową. A może  – znów – to jest ta dadaistyczna poezja i pionierstwo poezji dźwiękowej. Przepraszam, nie zrozumiałam. Nie dosłyszałam.
Inscenizacyjnie jest i kolorowo i chaotycznie – są obcisłe kombinezony („one noszą Elsę, nie ona je”), jest nagość, suknia ślubna nawiązująca do pracy Duchampa, są cekinowe gorsety; w scenografii obiekt przypominający (A)pollonię Warlikowskiego – a może to przypomina Wielką szybę Duchampa, która się przewija w spektaklu?, i meble rodem z PRL i żywa, podwieszona rzeźba.
Prawdopodobnie spektakl zyskuje, gdy jest osadzony w szerszym kontekście – tak jak to było na Festiwalu Conrada, w ramach którego odbyła się premiera. Tam przedstawienie towarzyszyło wystawie inspirowanej życiem i twórczością baronessy, a oba wydarzenia dodatkowo były omawiane w czasie debaty(„Wojna o pisuar. Kto był autorem przełomowego dzieła w sztuce XX wieku?”) w której brały udział biografka artystki, kuratorka wystawy, krytycy sztuki i inne osoby skupione na postaci i pracach Elsy. W oderwaniu od tego szerszego kontekstu, jako samodzielny byt sceniczny wydaje się być … no właśnie, zbyt oderwany?
Ewa Molik
P.S. Nie znalazłam Pani Elsy nawet w przypisach w dwóch publikacjach o dadaizmie w domowej bibliotece historii sztuki.

* cytat ze spektaklu