Fałszywy proces nauczycielki stawia historię w głównym punkcie opowieści o zemście autorstwa Radu Jude  – ale co nam to mówi?

Recenzja autorstwa Petera Bradshawa ukazała się na stronach The Guardian. Link do oryginału. 

Nowy film Radu Jude, ze swoim chaotycznym i świadomie nieeleganckim tytułem, jest absurdalną prowokacją lub obsesyjno-kompulsywnym zakłóceniem, jak fotografia dadaisty Benjamina Péreta obrażającego księdza na ulicy.

Chodzi o gniew i frustrację Rumunii, a może i nas wszystkich, w związku z epidemią Covid oraz nasze pełzające podejrzenie, że standardowe ludzkie nieszczęście przetrwa nawet wtedy, gdy choroba zostanie wyeliminowana. Przede wszystkim chodzi o pornografię, a nawet jeśli nie chodzi o pornografię, nadal chodzi o pornografię i pornografię w mediach społecznościowych. Jest tu ponury humor, ale i pewna zbędność: film jest wielką komedią, która może nie jest tak zabawna i wymowna, jak miała być.

Składa się z trzech części: w pierwszej nękana nauczycielka, Emi (Katia Pascariu), jest pokazana, jak idzie przez Bukareszt, robiąc zakupy i wykonując różne zadania, z wszystkimi noszącymi maski, albo niezupełnie w nich, albo nie nosząc ich, i wszyscy są wobec siebie bardzo w złym humorze. Sama Emi jest szczególnie zestresowana: wzywa się ją do zwolnienia z pracy, ponieważ w Internecie pojawił się film erotyczny z Emi i jej partnerem, bez jej zgody – a ten film z gonzo-pornografią rozpoczyna film.

W drugiej części Jude zawiesza konwencjonalną narrację, by dać nam słownik terminów, składający się z 26 alfabetycznych sekcji, obejmujących dowolną liczbę tematów, starożytnych i współczesnych, od tyranii wojskowej po lodziki, którym towarzyszą maksymy i twierdzenia ludzi takich jak Todorov, Benjamina i Woolfa.

W trzeciej części historia Emi powraca. Na zewnątrz na dziedzińcu odbywa się proces pokazowy Emi w kangurowym sądzie (najwyraźniej ze względu na zasady dotyczące dystansu społecznego), w którym rodzice będą głosować, czy Emi powinna zostać zwolniona. To wydarzenie staje się makabrycznym świętem mizoginii, rasizmu i hipokryzji. Emi musi jakoś zaimponować swoim wrzeszczącym oskarżycielom, że to osoba, która przesłała film bez jej wiedzy, jest winna, a nie ona. Wybuchają konfrontacje i przemoc fizyczna, a dyrektorka żałośnie prosi wszystkich o „utrzymanie dystansu społecznego”, z czego wyśmiewają się: „Och, jak ona zrobiła w filmie?”

W scenie otwierającej film pojawia się pełzająca fascynacja kinematografią. Gdy biedna Emi włóczy się po okolicy, wykonując swoje obowiązki, kamera oddala się od niej, filmując nieistotne lub fałszywe przedmioty. Wydaje się, że z oszołomieniem zwraca uwagę na wszystko, co jest wokół niej: podarte plakaty, rzeczy wyrzucone na ulice, zrujnowane budynki. Na ekranie nagle piętrzą się detale, jakby sam aparat ulegał awarii, nagle zauważając, po raz pierwszy, cały ten bezsensowny bałagan, który cały czas nas otacza. Podobnie jak my, ma już dość.

Sekcja słownika statycznego to środkowa część tryptyku, ale jest to także dziwaczna przerwa, która wydaje się próbować nam coś powiedzieć: oto wszystkie czynniki, które doprowadziły do ​​męki Emi, wszystkie siły historii i ideologii. A potem jest sam dziwaczny proces Emi.

Film jest pogardliwym policzkiem na nudę, hipokryzję i wszystko, co małostkowe i podłe. Nie jestem pewien, czy to całkowicie wykracza poza te wszystkie rzeczy, ale jest tam iskra buntu.