W szykowanej adaptacji Gombrowicz wraca po latach do Trans-Atlantyku i do Argentyny. Wraca starszy o kilkadziesiąt lat, by raz jeszcze przeżyć swoją „jedną taką wiosnę w życiu”, zapytać o młodość i starość, podjąć kolejną walkę z formą – w imię wolności jednostki. To jednak nie wszystko, wraca także po to, by odpowiedzieć na pytanie o swój stosunek do Polski i Polaków, a przede wszystkim rozliczyć samego siebie z postawy, którą przyjął po 1939 roku. Jak pisał bowiem w polemice z Czesławem Straszewiczem: „Trans-Atlantyk to utwór najbardziej patriotyczny i najodważniejszy, jaki kiedykolwiek napisałem. I on to właśnie ściąga na mnie zarzuty, że jestem tchórzem i złym Polakiem.”

Dziś, gdy pytania „bić się czy nie bić” stają się niestety na nowo aktualne, warto wrócić do dylematów Gombrowicza. Żywioł groteski, którym posłużył się w tej powieści, nie powinien przysłonić tragizmu sytuacji, w jakiej znalazł się on sam i wielu innych naszych rodaków w czasie II wojny światowej i po niej. Autor Ferdydurke nie dążył bowiem do apoteozy dezercji ani do prostej ucieczki od polskości, lecz do poważnej – choć dalekiej od patriotycznej tromtadracji – odpowiedzi na pytanie, co to znaczy i jak być Polakiem, gdy historia urywa się z łańcucha.