Blog
Nowy Teatr wznowił „Apokalipsę” Michała Borczucha. Spektakl, który swoją premierę miał już w 2014 roku, swoim tytułem zdaje się pasować do nastroju, który pojawił się wraz z nastaniem pandemii. I chociaż dzieło Borczucha nie mówi o wirusach, to jednak wydaje się, że ta dzisiejsza sytuacja stwarza dobry kontekst do zastanowienia się nad apokalipsą, o której opowiada niniejszy spektakl. A trzeba od razu zaznaczyć, że tytułowe hasło konotuje szereg nieoczyszczonych znaczeń.
Pojawienie się na platformie VOD „Apokalipsy” teoretycznie nie jest niczym niezwykłym wszak spektakl jest od dawna w repertuarze Nowego, ale teraz, po okresie teatralnej ciszy, wszystkie powroty nie są zwykłymi powrotami. Sceniczna kondensacja, do niedawna rozproszonego i izolowanego, życia wciąż robi wrażenie. Nad tym wskrzeszonym na potrzeby spektaklu ulotnym, ze swej istoty teatralnym „życiem” zawisł kontrapunkt w postaci ciężkiego niczym epitafium, tytułu. Zwracam na to uwagę, ponieważ zaistniała sytuacja tajemniczo rymuje mi się ze źródłowymi wyobrażeniami apokalipsy, gdzie dochodzi do zniesienia różnicy pomiędzy życiem a śmiercią. W tych wizjach wydarzenia rozgrywają się w strefie usytuowanej gdzieś pomiędzy czasem a nie-czasem. Reżyser zdaje się korzystać z tego typu myślenia, ponieważ do samego końca nie wiemy kiedy, tak naprawdę, rozgrywa się akcja spektaklu. Ten zabieg został dodatkowo sprzężony z wewnętrzną „relatywizacją” przestrzeni – na scenie odbywa się reżyserowanie filmu. Postace płynnie przechodzą z planu na scenę, która z perspektywy widza jest kolejnym planem itd. Dostajemy się zatem do wnętrza czasoprzestrzennego labiryntu, gdzie zmarły przed kilkoma dekadami Pier Paolo Pasolini wciąż wygłasza swój ostatni manifest.
Nastroje apokaliptyczne w sztuce pojawiały się jak świat światem. Modernizm, jak pamiętamy, w swojej klasycznej postaci zaczął rozgryzać ten temat niejako po swojemu. Ci artyści, inspirując się w wielu miejscach gnozą i filozofią, wątki apokalipsy rozpisali na ziemskie „tu i teraz”. Tego typu myślenie, do masowej świadomości, przedarło się za sprawą chociażby działa F. F. Coppoli (które, jak wiemy, było uwspółcześnioną wersją książki J. Conrada). Tutaj, za bezpośrednią inspirację polskiego reżysera najprawdopodobniej posłużyła książka Oriany Fallaci (pod tym samym tytułem). Jednakże Borczuch poszedł o kilka kroków dalej i przez szereg wspomnianych zabiegów znacznie poszerzył kontekst tekstu włoskiej dziennikarki, przenicowując go ostrzem ironicznej krytyki. W spektaklu pojawia się tragikomiczna postać nieśmiertelnego wampira, który niejako patronuje kolejnym powrotom do życia autentycznych, nieżyjących już osób. W opisie czytamy: „Między wściekłością i dumą Fallaci i uwiedzionym postacią innego Pasolinim rozciąga się przestrzeń przedstawienia”.
Obie postacie pojawiają się przed nami na scenie (wszak apokalipsa znosi różnicę pomiędzy życiem a śmiercią). Bardzo przejęty wysłuchuję się w słowa Pasoliniego — bliskiego mi artystę. Jego słowa brzmią tak aktualnie, że mogłyby dzisiaj być niesione na transparentach. Borczuch inteligentnie sięga po tę love-hate relację w 2014 roku, czyli w momencie, kiedy w Europie rozpoczyna się (wciąż przecież nierozwiązany) kryzys migracyjny. I znowu — w kontekście tytułu dramat uchodźców i imigrantów zostaje ukazany jako wręcz kosmiczna katastrofa. Bo czyż nie jest nią w swej istocie? Przecież sytuacja tych ludzi w dużej mierze wynika z rozgrywającej się na naszych oczach katastrofy klimatycznej. Dzisiaj już nie potrzebujemy wizualizować karzącej ręki jakiegoś transcendentnego boga, ponieważ sami sobie reżyserujemy spektakularny kolaps. Dlaczego zatem nie mielibyśmy własnymi siłami odwrócić biegu rzeczy? Borczuch punktuje moralne odrętwienie Europy w tym zakresie. Sięga po figurę Pasoliniego, aby z perspektywy jego wrażliwości ukazać długie trwanie mechanizmu obojętności — moralnego letargu, w którym pogrążony jest zachodni świat. Czujemy jak prawdziwe prognozy Pasoliniego roztrzaskują się o twardą skorupę historii. Maszyneria interesów wielkich mocarstw wciąż pozostaje głucha na los wykluczonych geopolitycznie mniejszości. Wychodzi na to, że — jak głosi teza Marka Fishera — „łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu”….
Działo Borczucha jest przejmującą medytacją nad globalnym kryzysem. Ten oszczędny w środkach spektakl, poprzez szereg opisanych artystycznych rozwiązań, nacechowany został pewnego rodzaju ciężarem gatunkowym (w najlepszym znaczeniu tego słowa). Borczuch zdaje się rozumieć apokalipsę jako proces ciągłego rozpadu, któremu przeciwstawia się nieustająca próba ocalenia tego, co temu rozpadowi ulega. Jednak ów „opór”, reżyser wyobraża sobie z gruntu inaczej niż włoska dziennikarka, która dała się poznać jako komentatorka zatroskana o wartości starej Europy, które to wartości miały (mówiąc delikatnie) ucierpieć na skutek napływu obcej kulturowo ludności. Dzisiaj już wiemy, jak tego typu narracje przysłuży się do globalnej znieczulicy wobec ogromnego w swej skali dramatu, jaki w ostatnich latach rozegrał się na wybrzeżach Starego Kontynentu.
Reżyser zdaje się szukać trzeciej drogi, która mogłaby okazać się drogą wyjścia z zaistniałej sytuacji. Pasolini jest tutaj kimś w rodzaju profeta obwieszczającego prawdę o kondycji późnonowoczesnego człowieka. Wyczulony na sprawy społeczne włoski reżyser kontrastowany jest tutaj z Fallaci, która przed laty wsławiła się swoim, mówiąc oględnie, „nieczułym” stosunkiem do problemu uchodźców. Borczuch korzysta z faktu znajomości tych dwojga. Konstruuje swoją inscenizację wzdłuż linii napięć przeprowadzoną pomiędzy ich z gruntu odmienną wrażliwością. Wykorzystuje medium teatru, aby egzorcyzmować te, jakże współcześnie bolesne podziały. Balansuje pomiędzy budowaniem nowej „utopi”, według której świat mógłby stać się lepszy, a kontemplacją demonicznej logiki odpowiedzialnej za rozpad współczesnego świata. Przedwczesna śmierć Pasoliniego przedstawiona w autorskiej interpretacji chwyta za serce, a wzruszającą dynamika wzajemnego przyciągania dwojga protagonistów ma tutaj naprawdę uwodzącą moc. Ten super wyczuty i świetnie zagrany spektakl stanowi znakomity materiał do tak nam dzisiaj potrzebnego „treningu” empatii.
Piotr Pękala