Blog
Los człowieka
Twórcy „Biblii: Próby” przeprowadzają nas przez biblijny świat, zawieszonego gdzieś pomiędzy Starym Testamentem a historią współczesną, Hioba. W wykonaniu Teatru im. W. Horzycy nie jest to jednak postać jedynie alegoryczna, odległa od nas o miliony lat świetlnych i tysiąc stronicowych opowieści, a obdarzony duchem, czuciem, myślą i ciałem- człowiek. Toruński Zespół sięga po Biblię, którą na nowo interpretuje, uważnie bada, poszerza znaczenia, nadaje głębi, wydobywa sprzeczności, odwraca sytuacje, by jeszcze raz zapytać: Jak wiele cierpienia jest w stanie udźwignąć człowiek? Kto kieruje jego losem i odpowiada za doznane krzywdy? Czym jest sprawiedliwość? Ile warte są zasady etyczne?
Recenzja powstała w ramach współpracy pomiędzy Akademickim Centrum Kultury i Mediów UMCS Chatka Żaka i Centrum Kultury w Lublinie.
„Biblia: Próba” to czułe, a zarazem wnikliwe i wymagające spojrzenie na kwestie ludzkiej i boskiej natury, porządku świata i jego jednoczesnej nieobliczalności. Spektakl, już od początku swego trwania, idąc za tytułem, wydobywa biblijny kontekst. Widzimy rozstawione misy, pióra, popiół, nuty chóru splamione krwią. Zły omen opowieści, która nas czeka, kontrastuje ze swobodnym wejściem muzyków oraz promiennym opisem wydobywającym się z ust Hioba. Bohater zwraca się do żony poetyckimi określeniami Dawidowych Psalmów. Majestatyczny, a w tym nasycony ciepłem i serdecznością, opis to hołd złożony kobiecej naturze, pięknu jej ciała i duszy. Nawiązanie do biblijnych słów nie tylko przenosi nas w sferę sacrum, podkreśla świętość miłości, małżeństwa, a i samej kobiety, ale także jej bogactwo – obfitość w siłę, inteligencję, czułość, miłość, tajemniczość, sensualność.
Na znak ofiarnej i bezwarunkowej miłości oboje przyjmują żywą komunię, dzielą się i karmią chlebem, wodą, przy kameralnej scenerii niewielkiego stołu i dwóch krzeseł. To ważny moment spektaklu. Nie tylko dlatego, że stoi w kontrze do dalszych rozdziałów historii, spowitej mrokiem, lecz również przez fakt tego, że przez najbliższą godzinę Hioba nie usłyszymy wcale. Jego dramat opowiadany jest ustami Chóru, „Losu”. W pewnym momencie staje się to tak wyraźne, że nie sposób oprzeć się wrażeniu, jakoby człowiek w tej historii był jedynie szmacianą lalką lub boją rozbijającą się o brzegi. Od momentu, w którym, idąc za wersami Ksiąg Starego Testamentu, Hiob oddany zostaje w ręce Szatana sytuacja i nastrój zmieniają się diametralnie. Poszczególne osoby Chóru odbierają Hiobowi okulary, obdzierają z ubrań – ograbiając go w ten symboliczny sposób z majątku, rodziny, zmysłów, zdrowia i godności. Aktorzy smarują ciało śmiertelnika krwią, obsypują popiołem, w miejsce serca przytwierdzają bochen chleba i bandażują taśmą aż do utraty tchu. Otrzymujemy człowieka niemal anatomicznego – nagiego do krwi i kości, z podtrzymującą serce instalacją z czarnej obwiązki.
Skrzek ugodzonego i żłobionego nożem serca, w wykonaniu fenomenalnej Julii Sobiesiak-Boruckiej, rozdziera od środka również serca widzów. Już na tym etapie to próba ponad ludzką wytrzymałość, a to dopiero niewielka namiastka przyszłej męki. Hioba bowiem obejmuje sam Szatan. Czuły gest przytulenia jest symboliczną zapowiedzią oddalenia od Boga i wejścia w ramiona śmierci. Grany przez bezbłędnego Arkadiusza Walesiaka Szatan przeszywa Hioba i publikę obezwładniająco śmiałym, pełnym rozkoszy spojrzeniem, wiedząc, że już za chwilę wda się w taniec śmierci z pozostawionym Mu gościem. Symfonia tortur składa się z rozmaitych praktyk: uderzeń, przeszyć, przeciągnięć, nienaturalnych wygięć Hiobowego ciała, jego kończyn i wnętrzności. Zestawienie tragedii Hioba z akrobatyczną widowiskowością Szatańskiego popisu robi wrażenie piorunujące. Nie szokuje jednak w sposób prosty i jednoznaczny – samym widokiem krwi, noża, napinanych do granic możliwości mięśni – a wrażliwością w operowaniu symbolem, plastyką obrazu, wyczuciem ruchu i bezruchu, umiejętnością portretyzowania i uchwycenia detali, choćby tak pięknych i poruszających jak szkliste, milczące przez większość czasu oczy Marii Kierzkowskiej, żony. Wyczerpująca walka kończy się ekspozycją Hioba. Ten, krok po kroku, z każdym kolejnym obrotem wbija we własne serce o jedną strzałę więcej. Na tle martwego niemal posągu słyszymy dźwięki skamlającego serca oraz ubrane w pieśni i melorecytacje słowa z Księgi Koheleta. „To, co było, jest tym, co będzie, a to, co się stało, jest tym, co znowu się stanie: więc nic zgoła nowego nie ma pod słońcem”, „Wszystko ma swój czas […] Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono”- przytacza Chór. Motyw marności wybrzmiewa w dwoistym tonie – z jednej strony pogłębia dramat Hioba, przygnębia nieuchronnością zdarzeń, podległością kolejom losu, z drugiej zaś przypomina o podstawowym porządku rzeczy, o ich właściwym miejscu i czasie, o możliwości odrodzenia, nadziei na życie, pokój, miłość.
„Tylko z pozoru głos Marsjasza jest monotonny i składa się z jednej samogłoski A”. Jak się zdawało – bezsilny, bezradny, bez wpływu na przebieg swojej historii, targany przez Siły Wyższe i własne cierpienie – Hiob odzyskuje głos. I zabiera go wszystkim, którzy dotąd byli narratorami jego przeżyć symbolicznym gestem zaklejenia ust. W swojej przemowie Hiob przeklina dzień swoich narodzin, daje wyraz zwątpienia w Boży plan i domaga się konfrontacji ze Stwórcą. Ten nieoczekiwanie wysłuchuje jego prośby. Zwraca się do Hioba słowami „Przyjdź”, które już niebawem odegrają przewrotną rolę. Starszy człowiek u Boga na kolanach staje się mały, skarlały, nieśmiały. Poruszający obraz rozmowy Ojca z synem, rodzicielskiej opieki, zrozumienia, przebaczenia burzy się w momencie, gdy Bóg poddaje w wątpliwość czystość Hioba, jego dobroć, zaufanie, cierpliwość, odnosimy wrażenie, że niemal odbiera Hiobowi prawo do żalu i cierpienia, podkreślając jednocześnie swój ogromny trud, wielkość i mądrość w stwarzaniu świata, zarządzaniu gwiazdami i przestworzami, morzami, rzekami, skałami, zwierzętami, panowaniu nad światłem i ciemnością. Pozbawiony nadziei na zabliźnienie ran, pomoc lub zrozumienie Hiob stoi teraz dosłownie i w przenośni pomiędzy Bogiem a Szatanem. W starciu z dwoma tak potężnymi Siłami, ludzki upadek, „przegrana” zdaje się być przesądzona. To właśnie wtedy zaczyna się „właściwy pojedynek Apollona z Marsjaszem […] gdy jak już wiemy, sędziowie przyznali zwycięstwo bogu”.
Reżyser wraz z aktorami przełamuje schemat. Hiob nie pada na kolana, szepcząc pokornie „Panie, Panie”. Śmiertelnik zwraca się do Boga słowami „Przyjdź”- nie jest to już jednak prośba o rozmowę, a nakaz. Odwaga odwrócenia sytuacji to zabieg o tyle imponujący, że pozwala spojrzeć na Hioba w perspektywie człowieka z krwi i kości, o ludzkich emocjach, odruchach i wytrzymałości. Twórcy nie zatracają jednocześnie metaforyki postaci ani bezstronnej, wnikliwej interpretacji. Bóg zostaje zawleczony przed Sąd. Znajdujemy się w sytuacji prawie nierealnej, dopuszczenia do siebie myśli, że Najwyższy i Jedyny Sędzia tego Sądu, także może podlegać stworzonym przez siebie zasadom i wyrokom.
Twórcy nie dają dłuższej chwili na refleksję, idąc o krok dalej. Rozpoczyna się krwawy akt wymierzenia Bogu sprawiedliwości. Rozbrzmiewają trąby, a przed naszymi oczami roztacza się ekspresjonistyczny obraz Sądu Ostatecznego, upadających gwiazd, anielskich ciał, migoczących, gasnących i zapalających się raz po raz na widowni, świateł. Hiob, słowami Apokalipsy św. Jana, oskarża Boga o ogrom krzywd i bólu zsyłanych na ludzi za Jego panowania, konsekwentnie wyczytuje zarzuty kolejnych siedmiu pieczęci. Jedyna niezgodność w obrazie z Sądem Ostatecznym polega na postawieniu Boga w centrum nie w roli miłosiernego Ojca Zbawiciela, ale Winowajcy. „Widowisko” na skraju nieba i ziemi, życia i śmierci, jak możemy przeczuwać, zakończy się upadkiem Stwórcy, a gniew Hioba znajdzie swój upust w triumfie sprawiedliwości. Tak się jednak nie dzieje. Reżyser i aktorzy Toruńskiego Teatru odmawiają nam tego w najbardziej inteligentny i niepozostawiający złudzeń sposób. „Ludzie szukać będą śmierci, ale jej nie znajdą”. Najwyższym wymiarem kary okazuje się bowiem pozostawienie Boga przy życiu. „Jak Bóg Hiobowi, tak Hiob Bogu”, chciałoby się rzec. Śmierć jawi się tu jako niedościgniona nagroda, a największym utrapieniem z możliwych – dalsze życie. Odwrócony świat wartości koresponduje z apokaliptycznym chaosem i przeczuciem rychłego końca. Jak już usłyszeliśmy – „wszystko ma swój czas”, „wszystko przemija”, zatem i czas chwały Hioba zgodnie z ustalonym porządkiem rzeczy musi odejść w zapomnienie.
Wszystko wraca do początku, ale nic już nie jest takie same, przynajmniej dla głównego bohatera historii i jego bliskich. Bóg powraca na swój tron, Chór na swoje dawne miejsca, oswabadzając zaklejone wcześniej usta, a Hiob z powrotem zasiada przy stole, przy którym jednak nie słychać już miłych słów ani nie widać uśmiechu żony. Nie ma już walki, wzgardy, rezygnacji czy rozpaczy. Niemy Hiob zwiesza głowę. Całe zakończenie, nie mogłoby być inaczej, znów nie jest jednoznaczne i nie odbiera wiary ani w człowieka, ani w sens życia. Światełkiem w tunelu okazuje się pozostała żarówka, jedyne źródło blasku rozjaśniające głowę Hioba nieśmiało mieniącą się jeszcze kawałkami złota, którymi przyodział go Bóg. Dopiero teraz zyskują one tak pełne znaczenie – to symbol wiary dojrzałej, sprawdzonej, utwierdzonej, którą sam Piotr apostoł porównuje w Listach do wypróbowanego w ogniu złota. Na ustach pozostaje tylko pytanie: „Cóż przyjdzie pracującemu z trudu, jaki sobie zadaje?”.
Aleksandra Najda