Pojęcie szczęścia to nie kwestia nauki, lecz ideologii. Tak powinniśmy je rozumieć.

Nawet jeśli w publicznym dyskursie spójna, naukowa debata o szczęściu nie jest możliwa, to przecież możemy zaobserwować całe kierunki i obszary komunikacji zbudowane wokół tej idei. Mamy do czynienia z obiegiem rozmaitych zabiegów mających przywieść nas ku szczęściu; rzadko są one spójne czy zasadne, ale zawsze niebywale skuteczne. W latach 90. XX wieku, gdy procesy produkcji coraz bardziej oddalały się od materialności, towarzyszyło im przekonanie, że szczęście jest nie tylko możliwe, ale wręcz obowiązkowe. By je osiągnąć, wystarczyło postępować zgodnie z określonymi wskazówkami.

Zarówno w dyskursie totalitaryzmu, jak i demokracji celem zbiorowych dążeń było szczęście. Totalitaryzm narzucał obowiązkowe zasady zachowania i wymagał od obywateli entuzjastycznej akceptacji ‒ w przeciwnym razie czekały ich marginalizacja i prześladowania: osoba nieszczęśliwa to zły patriota/zła patriotka, zły komunista/zła komunistka, to sabotażysta itp.

Demokracja nie wymaga entuzjastycznego przyzwolenia. Przeciwnie, w swej dojrzałej wersji demokracja ma stanowić nieustanną pogoń za modus vivendi, które umożliwi jednostkom przyswojenie takich wzorców zachowań w sferze prywatnej i publicznej, które pozwolą im doświadczyć odrobiny szczęścia.

Kapitalizm jest zwykle (i bezzasadnie) przedstawiany jako nieodłączny towarzysz demokracji (chociaż wiemy przecież, że rozkwita często w krajach, którym daleko do demokracji). W rzeczywistości jednak kapitalizm nie jest w najmniejszym stopniu systemem tolerancyjnym, ponieważ wymaga entuzjastycznego udziału w powszechnej rywalizacji, w której zwycięstwo staje się możliwe jedynie wówczas, gdy całkowicie (i w sposób wiarygodny) poświęcimy walce wszystkie swoje siły.

Reżimy totalitarne, jak nazizm, faszyzm czy autorytarne systemy socjalistyczne, odmawiały ludziom wolności w imię kolektywnej, oficjalnie zaprojektowanej szczęśliwości ‒ prowadząc do niekończącego się smutku i przygnębienia.

Ale okazało się, że i ekonomia liberalna, ze swoim kultem zysku i sukcesu (odzwierciedlanym w sposób przerysowany, lecz przekonujący przez dyskurs reklamy) produkuje nieszczęście ‒ wskutek nieustannej rywalizacji, poczucia porażki i winy.

W latach 90. XX wieku ideologia „nowej ekonomii” („New Economy”) zapewniała, że wolny rynek gwarantuje ludzkości maksymalne szczęście. W rzeczywistości jednak jednym z rezultatów „nowej ekonomii” było wchłonięcie przekazów ideologicznych i reklamowych oraz przekształcenie reklamy w rodzaj nowego paradygmatu teorii ekonomicznej i działań politycznych.

Jak dobrze wiemy, dyskurs reklamy opiera się na tworzeniu fikcyjnych modeli szczęścia i zachęcaniu konsumenta do ich powielania. Reklama polega na systematycznej produkcji iluzji, a w konsekwencji również rozczarowań; podobnie jak rywalizacji i porażki, euforii i depresji. Mechanizm komunikacyjny reklamy bazuje na tworzeniu poczucia niedopasowania i ukazywaniu konsumpcji jako sposobu na odnalezienie swojego miejsca i złapanie szczęścia, które dotąd uparcie nam umykało.

 

Samorealizacja i odmowa pracy

Jak wiemy, w latach 60. i 70. XX wieku, a więc w szczycie dojrzałej fazy kapitalizmu przemysłowego (kiedy to bazujący na powtarzalnej produkcji mechanicznej fordowski model osiągnął doskonałość), poczucie wyobcowania robotników oraz ich odmowa wykonywania pracy znalazły poparcie w jednym z nurtów kultury, krytycznym wobec zjawiska alienacji. Z filozoficznego punktu widzenia alienacja oznaczała utratę tego, co ludzkie; wymianę międzyludzkich relacji na wartości materialne: zarobki, pieniądze, dobra konsumpcyjne. Ówczesne ruchy polityczne inspirowały się idealistycznym nurtem w filozofii, mocno zainspirowanym egzystencjalizmem. Związani z nim myśliciele postrzegali kapitalizm jako przyczynę alienacji odbierającej ludziom człowieczeństwo i oferującej w zamian konformistyczny udział w obiegu dóbr. W rezultacie ruchy polityczne tamtego czasu postawiły sobie za cel stworzenie takich społecznych warunków, w których praca produkcji łączyłaby się z samorealizacją.

Co więcej, w latach 70. XX wieku, ruchy feministyczne i gejowskie podniosły hasło: „prywatne jest polityczne”. Oznaczało to, że stawką w walce była nie tylko władza polityczna i rządy parlamentarne, ale przede wszystkim jakość życia – przyjemność i cierpienie, możliwość samorealizacji, szacunek dla różnorodności oraz pragnienie jako motor wspólnych działań.

Jeden z numerów „A/traverso” („Pomiędzy”), magazynu, który był dość wpływowy wśród ruchów młodzieżowych lat 70., miał tytuł: „Dążenie do szczęścia ma potencjał wywrotowy, gdy dotyczy całej grupy”. Ruch 1977 (w swojej barwnej wersji włoskiej i brytyjskiej: punkowej, gotyckiej, niepokojącej) opierał się na jednej intuicji: pragnienie to determinanta każdej społecznej zmiany, każdej przemiany wyobraźni, każdej zmiany zbiorowej energii. Sprzeciw robotników wobec warunków płacowych i wobec życia dyktowanego przez rytm linii produkcyjnej, wyrażany sabotażem i odmową świadczenia pracy rozumiano wyłącznie jako przejaw takiego pragnienia. Zamożne, świadome, niezależne finansowo i kulturowo jednostki z wściekłością oddaliły się od etyki poświęcenia i pracy: pracę odrzucano jako hierarchiczną, powtarzalną, wypraną z inteligencji i kreatywności. Ruch 1977 korzystał z ideologii szczęścia jako narzędzia krytyki fabrycznego tayloryzmu i fordowskiego cyklu produkcyjnego, ale również występował przeciw dyscyplinującym strukturom społecznym, opartym na modelu fabrycznym.

Wydarzenia kolejnych lat całkowicie zmieniły krajobraz produkcyjny, społeczny i kulturowy. Po pierwsze, bardzo szybko rozpowszechniły się technologie cyfrowe, zupełnie zmieniając metody pracy i produkcji oraz ich wzajemne relacje. Po drugie, upadła struktura hierarchiczna znana z fabryki.

Fundamentem przekształceń modelu społecznego, doskonale dostosowanego do cyfrowych sposobów produkcji, stało się dążenie do samorealizacji. Historia społeczna może być postrzegana jako nieprzerwana opowieść o odmowie wykonywania pracy i rekonstrukcjach systemu produkcji; współistnienia oporu i reakcji. W społeczeństwach przemysłowych kapitał i klasa pracująca miały rozbieżne interesy, ale miały również interes wspólny. Sprzeczność wynikała z faktu, że kapitał miał na celu zabranie pracownikom jak największej ilości czasu i zmuszenie do potwornego wysiłku, podczas gdy w interesie robotników było unikanie wyzysku oraz zachowanie sił fizycznych i umysłowych dla siebie. Jednocześnie jednak w ich wspólnym interesie leżało zredukowanie niezbędnego czasu pracy przez wprowadzenie automatyzacji, maszyn i technologii. Co też się wydarzyło. Walka robotników o władzę skłoniła kapitał do użycia maszyn zamiast pracowników, co dokładnie przewidział Marks we „Wprowadzeniu do krytyki ekonomii politycznej”. Pojawienie się mikrotechnologii w elektronice, ucyfrowienie sprzętów i komputeryzacja procesów produkcji szybko doprowadziły do przemiany charakteru pracy i do jej intelektualizacji.

Na przestrzeni XX wieku często dyskutowano o problemie relacji między pracą fizyczną a umysłową; Max Weber ten problem stematyzował, Lenin uczynił z niego podstawę partyjnej teorii, Gramsci pozwolił spojrzeć nań z nowej perspektywy. Gdy jednak temat pracy umysłowej pojawiał się w dyskursie ruchu robotniczego, odnosił się do tego obszaru działań, który pozostawał oddzielony od procesu produkcji dóbr, mianowicie do funkcji kontrolnej, która zarządza porozumieniem i kształtuje jego ideologiczną bazę, ma więc charakter polityczny i wykonawczy.

Funkcja czysto produkcyjna została powiązana z pracą manualną, czyli z bezpośrednim, fizycznym przekształcaniem przedmiotów materialnych. Praca umysłowa nabrała wartości materialnej, stając się instrumentem emancypacji politycznej i technicznej pracowników przemysłowych oraz klasy robotniczej. Automatyzacja rozpowszechniła się już w dojrzałej fazie kapitalizmu przemysłowego, wspierając wysiłek pracy materialnej. W latach 70. XX wieku maszynom powierzano coraz więcej zadań operacyjnych, szczególnie po wprowadzeniu systemów kontroli numerycznej i elastycznej automatyzacji. Ale to w latach 80. dokonała się podstawowa transformacja: skomputeryzowano procesy pracy. Dzięki procesowi dygitalizacji konkretne działanie może nie tylko być symbolizowane przez informację, ale również przez nią symulowane czy nawet zastępowane. W rezultacie cały proces produkcji może z czasem zostać zredukowany do tworzenia i wymiany informacji.

Ale czym tak właściwie jest informacja? Nie stanowi przecież jedynie przepływu znaków odnoszących się do danego przedmiotu lub wydarzenia. Informacja to tworzenie formy, która zostaje zaszczepiona w wydarzeniu lub przedmiocie. To tworzenie wartości i kreacja dóbr. Każdy przedmiot, wydarzenie czy towar można zastąpić algorytmiczną informacją i tym samym umożliwić mu wejście w mechanizm wymiany.

Od kiedy cyfryzacja stworzyła symulakrum rzeczywistości, operacyjnie połączone ze światem fizycznym, produkcja informacji sięgnęła wszystkich etapów wyrobu dóbr, usług, obiektów materialnych i semiotycznych.

Formowaniu się systemu produkcji informacyjnej towarzyszyła kulturowa ewolucja siły roboczej, co doprowadziło do kluczowej zmiany sposobu myślenia o działaniu. W społeczeństwie przemysłowym klasy pracujące czuły się wywłaszczone z intelektu, indywidualności i możliwości twórczych. W produkcji high-tech do pracy zaprzęgnięto zdolności poznawcze, a osobiste uwarunkowania są atutem.

Intelektualizacja pracy – rezultat zmian technologicznych i organizacyjnych w procesach produkcji w dwóch ostatnich dekadach XX wieku ‒ otwiera zupełnie nowe sposoby waloryzacji kapitału. Rozczarowanie robotników pracą przemysłową, oparte na odrzuceniu hierarchii i powtarzalności, odebrało energię kapitałowi pod koniec lat 70. W nowej rzeczywistości, opartej na produkcji informacji i kształtującej tzw. nową ekonomię, dzieje się coś zupełnie przeciwnego: energię skierowano w stronę przedsiębiorczości i samorealizacji przez pracę. Wydaje się, że pojęcia pragnienia i witalności funkcjonują wyłącznie w ramach ekonomii i przedsiębiorstw; w obszarze pracy produkcyjnej i biznesu. Dzięki wchłonięciu pragnień, kreatywności oraz indywidualistycznych libertariańskich dążeń do samorealizacji, kapitałowi udało się odzyskać ideologiczne, psychiczne i ekonomiczne siły.

 

Ekonomia na prozacu

W latach 90. XX wieku, w dekadzie sojuszu pracy kognitywnej i odradzającego się kapitału, przepływ pieniędzy generowany przez biznes internetowy, obieg reklamy, kapitał wysokiego ryzyka (venture capital) i fundusze emerytalne przeniósł się do przestrzeni wirtualnej. Praca kognitywna stała się rodzajem przedsiębiorczości, wchodząc w obieg technosfery i przestrzeni medialnych. Armie kreatywnych inżynierów, libertariańskich programistów i artystów uformowały intelektualny proletariat – ludzi, którzy nie posiadają nic poza własną pracą umysłową i którzy zakładają przedsiębiorstwa kreatywne. Rozegrała się wówczas rzeczywista walka pomiędzy rozproszoną, egalitarną, liberalną i kolektywną inteligencją a oligopolistami „nowej ekonomii”.

Rozproszenie „dotcomowej” przedsiębiorczości odzwierciedla również zjawisko społecznej redystrybucji dochodów, która ma za zadanie pozyskać fundusze na eksperymentowanie i badania. Model sieci, zasada produktywnej współpracy i model open source zakorzeniły się w społeczeństwie za sprawą powiązania kapitału z pracą kognitywną.

Połączenie to nastąpiło w latach 90. XX wieku w ramach ideologii neoliberalnej, stawiającej przede wszystkim na wolny rynek i wiarę w jego zdolność do pełnej samoregulacji. Oczywiście doskonała samoregulacja jest bajką dla naiwnych, ponieważ prawdziwa gospodarka polega na relacjach siły, przemocy, obecności mafii, kłamstwie i kradzieży. W rezultacie monopole zdominowały technologie informacyjne, system medialny i wszystkie te sektory, w które pracownicy kognitywni zainwestowali swoje siły w nadziei na stworzenie niezależnych przedsiębiorstw. Sojusz pracy kognitywnej z kapitałem zakończył się podporządkowaniem rynku władzy oligopoli, a praca została uzależniona od decyzji wielkich grup finansowych zarządzających światową gospodarką. W 2000 roku krach giełdy doprowadził z kolei do spowolnienia w sektorze innowacji i powrotu dominacji starego modelu ekonomicznego, opartego na ropie, co pociągnęło świat w stronę koszmaru bezsensownej wojny.

Ostatnie dekady, zdominowane przez neoliberalizm, opierały się przede wszystkim na rywalizacji. By ją nieustannie stymulować, nakręcano agresywne impulsy, które niczym nieprzerwane elektrowstrząsy miały wprowadzać w stan permanentnej mobilizacji psychicznej. Lata 90. XX wieku były dekadą psychofarmakologii, ekonomii na prozacu.

Połowę lat 90. naznaczył szalony pęd w dziedzinie finansów, w konsumpcji, w stylu życia, co doprowadziło do powszechnego użytkowania substancji wywołujących euforię, w tym programujących mózg. Rosnąca część społeczeństwa zachodniego poddawała się nieustannej hiperekscytacji ‒ aż do punktu wyczerpania, któremu towarzyszyła miejska legenda o „pluskwie milenijnej”. Gdy wyimaginowane zagrożenie minęło, nastąpił faktyczny krach ‒ jednak zbiorowa psyche „nowej ekonomii” dotarła już do punktu, z którego nie ma odwrotu. Gdy w 1999 roku Alan Greenspan mówił o „irracjonalnej wybujałości rynku”, jego diagnoza miała charakter bardziej kliniczny niż finansowy. Nieuzasadniona euforia była rezultatem działania narkotyków i wyczerpania zasobów umysłowych, przeciążenia uwagi doprowadzającej ludzi do skrajnej paniki.

Panika zapowiada zwykle załamanie o charakterze depresyjnym, psychiczną dezorientację i wyczerpanie.

I w końcu nastąpił krach prozacu.

Z początkiem nowego tysiąclecia nastąpiły fuzje, które przyjmowano entuzjastycznie: swoje macki połączyły AOL i TimeWarner, by skuteczniej infiltrować umysły na globalną skalę. Chwilę później europejskie przedsiębiorstwa telekomunikacyjne zainwestowały ogromne sumy w UMTS (Universal Mobile Telecommunications System). Były to ostatnie przedsięwzięcia przed krachem, który dotknął Worldcom, Enron i całe sektory e-biznesu. Kryzys ten, który okazał się dopiero skromną zapowiedzią katastrofalnych wydarzeń z roku 2008, był pierwszym załamaniem, które odbiło się na rzeszach pracowników kognitywnych – coraz silniej dręczonych przez stres i problemy psychologiczne.