Najpierw Europę podbił włoski neorealizm filmowy, potem francuska Nowa Fala; pod koniec lat 70. mówiło się o polskim kinie moralnego niepokoju, a dziś triumfy świeci rumuńska kinematografia. Filmy odważne i przenikliwe, wyważone i precyzyjne. Programowo zwyczajne i pozbawione fajerwerków, a jednak dotykające sedna ludzkich dramatów. Zanurzone w lokalności, a jednak uniwersalne. Rumuńskie kino to rzeczywistość, filmowa fikcja dotykająca prawdy o człowieku.

Wszystko zaczęło się od debiutu „Towar i kasa” Cristiego Puiu, nazywanego czasem Chrystusem rumuńskiej Nowej Fali, który pokazał innym twórcom, jak w realiach skromnego budżetu ograniczyć formę, a maksymalnie rozwinąć treść. Przepis na rumuńskie kino? Znakomici aktorzy, z którymi reżyserzy ćwiczą sceny tak długo, aż stworzą wrażenie totalnej improwizacji. Świetne dialogi, jakby podsłuchane na ulicy; czasem absurdalne, porażające monologi, czasem jedno zdanie, które mówi wszystko. I do tego wycyzelowany scenariusz, bez zbędnych słów, w którym akcja najczęściej toczy się w ciągu jednego dnia, co pozwala uzyskać maksymalny efekt dramatyczny.

Kino rumuńskie to kino reżyserów-autorów, każdy z nich to „człowiek orkiestra”. Niemal wszyscy sami piszą scenariusze i produkują swoje filmy. Niektórzy także grają główne role, komponują muzykę, przeprowadzają castingi, odpowiadają za kostiumy i wnętrza.

Kino rumuńskie to kino czujnego i cierpliwego widza. Reżyserzy nie lubią dopowiadać motywacji bohaterów i zostawiają dużo przestrzeni dla oglądających. To, co najważniejsze, dokonuje się najczęściej w ostatniej scenie, tak że widz wpatruje się oniemiały w napisy końcowe, myśląc: „Co tu się zdarzyło?”.

Kino rumuńskie to kino groteski i wisielczego humoru, jak w „Śmierci pana Lăzărescu” Cristiego Puiu czy „12:08 na wschód od Bukaresztu” Corneliu Porumboiu. Lecz chociaż widz może się śmiać, nigdy nie wie, kiedy chichot uwięźnie mu w gardle, i nigdy nie może czuć się bezpiecznie, bo to, co absurdalne, w każdej chwili może objawić swój tragizm.

Kino rumuńskie to kino wszelkich filmowych nagród. Złota Palma dla „4 miesięcy 3 tygodni i 2 dni” Cristiana Mungiu, Złoty Niedźwiedź dla „Pozycji dziecka” Călina Petera Netzera, co drugi reżyser z Canneńską Un Certain Regard na koncie, a do tego niemal każdy z jakimiś laurami na światowych festiwalach. Naprawdę bardzo trudno być młodym rumuńskim reżyserem i nie dostać jakiejś ważnej zagranicznej nagrody.

Kino rumuńskie to kino poszukiwania filmowych granic. Choć od narodzin rumuńskiej Nowej Fali w 2001 roku wielu wieszczyło jej rychły koniec, twórcy nie wytracają energii i ciągle szukają nowych form wyrazu, stawiając na eksperyment, który przełamuje konwencje i przyzwyczajenia widza. Nic dziwnego, że rodzime kino to obecnie najlepszy i najważniejszy towar eksportowy Rumunii, przykład minimalizmu, który daje maksymalny efekt, niepozornej brawury, bijących werbli, niewiele głośniejszych od szeptu.