Nie lubię wspominać. „Po co wspominać? Po co?” – woła Irina w czechowowskich „Trzech siostrach”. Wspominanie jest tak samo nie fair jak świadome zapominanie. Wyrywa się coś z głowy na siłę, coś, co i tak tam dobrze siedzi i niekoniecznie domaga się ujawnienia. Czym tu się dzielić? Migawkami teatralnych olśnień? Skojarzeniami, których niepodobna podrobić, połączyć w drugim człowieku tak samo? I co ja zrobię, że Konfrontacje kojarzą mi się najpierw z „Hamletem” Nekrosiusa, którego oglądałem leżąc na podłodze w Teatrze Osterwy? Leniwie wyciągnięty, z rękami pod głową czułem jak wali się na mnie lodowy świat złego boga: było strasznie i jednocześnie błogo. Pamiętam też każdą sekundę sesji o teatrze litewskim, podczas której, jak mi się wydawało, na mój wykład o Tuminasie przyszły wszystkie najpiękniejsze kobiety świata. Mam się tłumaczyć, że obok przedstawień na lubelskim festiwalu najfajniejsze są dla mnie zawsze spacery z Peowiaków do Chatki Żaka? Gubię się zawsze, ciemność pożera ulice, wydaje mi się, że zaraz za rogiem zaczyna się step. Co roku czekam na kłótnie z reżyserem i blogerem Jackiem Zembrzuskim, którego lubię i szczerze nie znoszę w tej samej chwili. Bo z nikim, jak z nim nie rozmawia się tak fajnie o Litwinach.

No tak. Każdy wierny widz każdego dobrego festiwalu ma swój porządek przeszłości, którą tu spędził. „Lublin, Lublin miasto Szopena, tu Szopen spotkał Andresena… chyba taką biesiadną pieśń śpiewaliśmy w klubie festiwalowym na jednej z pierwszych edycji lubelskich Konfrontacji. Piosenka, jak piosenka, sensu w niej nie za wiele, ale chyba dobrze oddaje atmosferę z pierwszych lat festiwalu: surrealnych skrzyżowań gatunkowych, spotkań artystów z różnych kręgów. Przecież u samego początku Konfrontacje były świadomą „konfrontacją”: Lublin kontra Polska, Lublin a reszta świata. Pomyślano je jako sprawdzian kondycji lubelskich legend teatru alternatywnego – Provisorium, Sceny Plastycznej KUL i Gardzienic z polskim, europejskim i światowym offem. To były lata testowania żywotności pewnej konwencji, potwierdzeniem sił i zamierzeń. A potem Konfrontacje miały odwagę na rozwód z alternatywą, otworzyły się na edycje tematyczne, teatr repertuarowy, dialog z wybranymi tradycjami teatralnymi krajów bliskiej zagranicy. Organizatorzy wyciągnęli wnioski z położenia Lublina, zrozumieli, jak ważne jest wyprofilowanie tworzonego tu festiwalu. Festiwal nie może być o wszystkim i niczym, festiwal musi być o czymś. Powinien pokazywać palcem swoim widzom: teraz patrzymy w tę stronę, chodźcie z nami dokładnie w to a nie inne miejsce. Szansą lubelskiego festiwalu, jego drugim oddechem było otwarcie na Wschód. Bo jeśli nie w Lublinie, to w jakim innym mieście w Polsce można w naturalny sposób prowadzić dialog z teatrem zza wschodniej granicy, badać, co ciekawego dzieje się na scenach Rosi, Litwy, Białorusi, Ukrainy i Łotwy.

W Lublinie podczas festiwalu, podczas jego najlepszych edycji wskrzesza się na moment idea Polski Jagiellońskiej – ale nie jako mocarstwa na glinianych kresowych nogach, tylko definicji polskiej świadomości, która chce współodczuwania z artystami ze Wschodu. Która dostrzega tożsamość i różnice naszych doświadczeń historycznych. Edycje monograficzne były tylko prostą konsekwencją takiego myślenia. Jeśli badać teatr sąsiada to tylko kompleksowo, bez wyrywania go z kontekstu filmu, dramatu, bieżącej polityki. Konfrontacje litewskie, rosyjskie, białoruskie na jeden tydzień odmieniają miasto. Lublin przepoczwarza się w obcą krainę. Na co dzień Lublin jest w Polsce, ale jednocześnie jest też „w Lublinie”, bywa sam, izolowany, prowincjonalno-centralny, zawieszony w historii i lokalnym kolorycie, namiastka Kresów i obietnica Centrum. Podczas festiwalu spaceruję po nim jakbym chodził po Wilnie, Moskwie, Mińsku. I tak ma być, tak być powinno. Naprawdę nie lubię wspominać. Weterani teatru powinni milczeć. Jeździć i pilnować, żeby wszystko było jak dotąd: żeby żadna edycja Konfrontacji nie powtarzała kolejnej. Nie ma jubileuszowych edycji zasłużonych festiwali. Zawsze jest pierwsza edycja bo festiwal musi być młody. Kiedy rok temu w październiku skakałem na koncercie Sznurowa z Rublem, śmiałem się na gogolowskim spektaklu Pankowa i Soundramy, płakałem na „Fryzjerce” Malikowa z Teatru Praktika lubelskie Konfrontacje właśnie rodziły mi się w głowie na nowo.