Macha do Rumunów ręka wielkiego wodza, a im żarliwiej macha, tym głośniejsze stają się gwizdy przecinające Plac Pałacowy w Bukareszcie. „Towarzysze, uspokójcie się” – upomina zgromadzony tłum Nicolae Ceauşescu, zwany także Geniuszem Karpat i miodem narodu, ale przejedzeni propagandą ludzie są wściekli i głodni.

Jest 22 grudnia 1989 roku. Rumuni czują, że huragan zmiatający w Europie stare systemy i porządki dotarł wreszcie do ich kraju. Na placu rozlegają się okrzyki „Timişoara”, co znaczy: dobrze wiemy, co tam się stało, dobrze wiemy, że w Rumunii polała się krew.

Kilka dni wcześniej mieszkańcy Timişoary stanęli przed domem węgierskiego pastora i dysydenta László Tőkésa, protestując przeciwko jego przesiedleniu. Tłum zaczął gęstnieć i się burzyć, a władza zaczęła strzelać. W świat poszła wieść o tysiącach zabitych, o przemocy i brutalności. Ktoś umiejętnie podburzał plotki, ktoś fabrykował zdjęcia, aż po Bukareszcie rozlał się wzbierający od dawna gniew, o którym dyktator nie miał pojęcia. Do tej pory słyszał i widział tylko, jak bardzo jest kochany, podziwiany i czczony, jak wielką radość uczynił narodowi, przychodząc na ten świat, jak wspaniale prowadzi Rumunię ku coraz większej szczęśliwości.

Stojąc na balkonie budynku Komitetu Centralnego, Ceauşescu nie ma pojęcia, co robić. W końcu obiecuje Rumunom po sto lei na głowę, ale w kraju, w którym codziennie trzeba toczyć bój o mięso i podstawowe produkty, a zimą nie da się wytrzymać w wychłodzonych mieszkaniach, obietnica stu lei nie znaczy nic.

Otoczenie sugeruje Ceauşescu, że czas brać nogi za pas. Ucieczka dyktatora przed ludem przypomina nieme komedie pomyłek z bieganiną, szarpaniną, truchtaniem i zwrotami akcji: lot helikopterem, w szczerym polu lądowanie, przypadkowego samochodu przez Ceauşescu zatrzymanie, do Târgovişte przewiezienie, tam aresztowanie.

A potem jest już groza – dwójka starszych ludzi siedzi w prowizorycznej salce, przed prowizorycznym sądem. Dyktator wykrzykuje „hańba”, jego żona lamentuje: „Kochałam was jak własne dzieci!”. Zapada wyrok: śmierć. Historia zapamięta te obrazy. Najpotężniejsi ludzie w Rumunii jeszcze przez chwilę stoją pod żółtą, obdrapaną ścianą budynku, a zaraz potem padają na ziemię od serii z kałasznikowów. Widok twarzy martwego Ceausescu w telewizorze to dla wielu rumuńskich i europejskich dzieci pierwsze tak bezwzględne zetknięcie z obrazem śmierci, nie do zapomnienia.

Ceauşescu ginie w Boże Narodzenie, ale dekret oficjalnie powołujący do życia sąd, który skazał go na rozstrzelanie, zostaje podpisany 27 grudnia. Dopiero wtedy cała Rumunia ogląda w telewizji martwe ciało ojca narodu. Ludzie wiwatują i płaczą ze szczęścia. Zabili wampira, który przez tyle lat wysysał ich krew.

Zabili ojca narodu, który urodził się w biednej wiejskiej rodzinie i jako młody chłopak miał kształcić się na szewca, ale okazał się na tyle przebiegły i konsekwentny, że został prezydentem. Rumuni pokochali go, gdy trzy lata po objęciu władzy, w 1968 roku w brawurowym przemówieniu wypowiedział posłuszeństwo Związkowi Radzieckiemu. Wprawdzie od razu po objęciu władzy wprowadził dekret zakazujący aborcji i ograniczający antykoncepcję, by Rumunów było więcej, ale przecież po plecach klepał go amerykański prezydent, królowa Elżbieta jechała z nim karocą, dłoń ściskała mu Myszka Miki.

Pierwsza dekada jego rządów nie jest taka zła – dyktator pasie rumuńską dumę, a do tego ma fantazję i rozmach, burzy i buduje, obsesyjnie próbuje unowocześniać wieś, przeprowadzić chłopów do bloków z betonu, z zimną wodą w kranie, ze spłuczką w toalecie. Minimum wygód w maksymalnie kontrolowanej rzeczywistości.

Ale od połowy lat siedemdziesiątych Rumunia zaczyna przypominać kolorowy tort, na którym gasną wszystkie świeczki. W statystykach nadal panuje dobrobyt i szczęśliwość, ale w rzeczywistości kurczą się zasoby i kwitnie propaganda. Na sklepowych półkach pustka, kiełbasa sojowa i pustka, krewetki z Wietnamu, polska kawa Inka i pustka. Życie toczy się w kolejkach. W mieszkaniach jest ciemno i zimno. Rośnie bezrobocie i rośnie frustracja. Dyktator realizuje własną obsesję – spłacenia długów zagranicznych za wszelką cenę, kosztem jakości życia obywateli. Nie daje się tego znieść, a każdego dnia jest gorzej.

Aż w końcu wybucha rewolucja, o której Rumuni mówią – takie nie wiadomo co. Ani zamach stanu, ani powstanie. Psychoza, w wyniku której ludzie zaczęli strzelać do siebie nawzajem, nawet po aresztowaniu Ceauşescu. Zginęło tysiąc osób, i do dziś nie wiadomo dlaczego.

Mało komu zależy na tym, żeby wracać do przeszłości i dyskutować o komunizmie. Securitate, policja polityczna, która inwigilowała życie każdego obywatela, zakładała podsłuchy i zastraszała, nigdy nie została rozliczona. Mija czas, pamięć i nostalgia tworzą własną opowieść o historii. Według sondaży aż 60 procent obywateli uważa, że Ceauşescu był najlepszym prezydentem w historii Rumunii, a gdyby dziś wystartował w wyborach, dostałby 50 procent głosów. Kiedyś, za dyktatora, to było życie, uważa większość Rumunów. Mieszkania, bezpieczeństwo i duma narodowa. Nie to, co teraz. Teraz u władzy są tylko złodzieje. A Ceauşescu prawdziwie kochał swój kraj.

Takiego wspaniałego dyktatora mieliśmy, wzdychają z nostalgią Rumuni. Jaka szkoda, że go zabiliśmy.