Konteksty
Raja ShehadehPalestyńskie wędrówki. Zapiski o znikającym krajobrazie
przeł. Anna Sak, Karakter, Kraków 2011, str. 318-334
Louisę Waugh poznałem w Edynburgu. Louisa jest pisarką, napisała książkę o Mongolii, gdzie przez trzy lata mieszkała. Powiedziała mi kiedyś, że jest zainteresowana przyjazdem do Palestyny w charakterze wolontariuszki. Pomogłem jej znaleźć pracę w „Palestine Monitor”, internetowym portalu działaczy praw człowieka założonym przez mojego przyjaciela Mustafę Barghutiego. Przed przyjazdem w czerwcu 2007 roku do targanej konfliktem i kryzysami Palestyny Louisa dostała od dziennika „Herald”, wychodzącego w Glasgow, zlecenie napisania artykułu z okazji publikacji „Palestyńskich wędrówek”. Całkiem rozsądnie wymyśliła, że chciałaby wybrać się ze mną na wędrówkę. Pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli przejdziemy się we dwójkę po wzgórzach, chociaż wiedziałem, że w tych niespokojnych czasach to może niezbyt roztropna myśl. Po krótkim żonglowaniu terminami ustaliliśmy datę wędrówki na piątek 13. sierpnia (ktoś mógłby powiedzieć, że to kiepski wybór). Była przyjemna pogoda. Zadecydowaliśmy, że wyruszymy późnym popołudniem. To nie miała być długa wyprawa; Louisa zaznaczyła, że chce tylko poczuć ducha tych miejsc.
Nie mogliśmy wyruszyć z punktu wyjścia wielu wędrówek opisanych w książce, ponieważ miejsce to jest teraz wypełnione po brzegi wieżowcami – jedne są okazałe, inne nieukończone, jeszcze inne dopiero powstaną na wyznaczonych placach budowy. Lawiny gruzów z tych placów spadają po zboczach. Moja żona, Penny, zawiozła nas na obecne rogatki miasta, z których rozciąga się widok na żydowskie osiedle Dolew, a pod nim na palestyńską wieś Ajn Kenja.
Dotarliśmy do wzniesienia i spojrzeliśmy w dół, na dolinę opisaną w drugiej wędrówce, z przylegającą do niej tą niszczycielską drogą dojazdową zbudowaną w połowie lat 90. i łączącą Dolew z Bajt El, która jednak obecnie służyła wyłącznie izraelskim pojazdom wojskowym. Perspektywa spotkania z żołnierzami długo zniechęcała mnie do chodzenia po tej dolinie, lecz dzisiaj był przeddzień szabatu, żydowskiego weekendu. Pomyślałem, że to zmniejsza szanse napotkania izraelskich dżipów wojskowych. Staliśmy, patrząc tęsknie w dół na niewidoczną dolinę. Zapytałem Louisę, czy chce iść dalej. Wiosną wędrowałem nieraz do jeszcze odleglejszych dolin z palestyńską grupą amatorów pieszych wycieczek, teraz jednak, gdy się tu znaleźliśmy, ogarniały mnie coraz większe wątpliwości, czy powinniśmy ryzykować zejście w dolinę. Ale Louisa stwierdziła, że bardzo by chciała. Sam byłem ciekaw, co się stało z miejscem, po którym wędrowałem w czasie cotygodniowych wycieczek w latach 80. Zaczęliśmy więc schodzić stromą ścieżką przez tarasowe zbocze obsadzone stuletnimi drzewami oliwnymi.
Ostatnie sezonowe deszcze spadły tutaj na początku kwietnia. Jak należało się spodziewać, wszystko było wyschnięte na wiór, z wyjątkiem paru roślin gruboszowatych i krzewów cierniowych, które nazywamy natdż, porastających ziemię wokół szarych wapiennych skał. Z oddali dobiegało szczekanie psów. Wymieniliśmy się pomysłami na to, co zrobić, jeśli okaże się, że są dzikie: Louisa twierdziła, że należy podbiec i przepłoszyć je, nie okazując strachu: „One świetnie wyczuwają, kiedy ktoś się boi”. Ja byłem zdania, że trzeba do nich podejść z rozgałęzionym kijem, który psy wezmą za kilku atakujących. „Natdż – powiedziałem – świetnie się do tego nada”. Louisa wspomniała, że największa niedogodność wędrowania w Mongolii wiąże się właśnie z możliwością napotkania dzikich psów, z których część ma wściekliznę. Ale psy, których szczekanie słyszeliśmy, wydawały się daleko i nie dały nam szansy przetestowania naszych patentów na samoobronę.
Doszliśmy do źródła Ajn al-Lauza („migdałowiec”). Opuszczony kasr wznosił się nieco dalej. Naprzeciwko mieliśmy prześliczną skałę, którą na początku roku porastają cyklameny. Źródło wciąż dostarczało jakże potrzebnej wody stadom kóz i owiec pasących się pośród wzgórz. Woda utworzyła mały brunatnozielony staw, w którym kumkały żaby i rosły gęste kępy mięty ogrodowej oraz trzciny. Biegnąca nieopodal kręta ścieżka niemal całkowicie się zatarła, zatarasowały ją wielkie głazy, które stoczyły się ze zbocza, kiedy w 1992 roku wybudowano tu nielegalnie wspomnianą wcześniej drogę. Cudowne miejsce, które pozostało niezmienione przez wieki, zostało kompletnie zniszczone i nikt nawet nie zaprotestował. Usiadłem na poprzewracanych skałach i wspominając dawne czasy, opłakiwałem milcząco zniszczenie naszej niegdyś tak wspaniałej doliny. Zastanawiałem się, jakie to wszystko musi robić wrażenie na kimś, kto tak jak Louisa nie znał tej doliny przed jej zagładą.
W każdej chwili drogą nad nami mogli nadjechać izraelscy żołnierze w dżipie i nas zobaczyć. Niechybnie rozkazaliby nam wyjść na górę i zaaresztowaliby nas. Dolina znajduje się w obrębie tego, co porozumienia z Oslo nazywają strefą C, do której nie wolno Palestyńczykom wchodzić bez przepustki od izraelskich władz wojskowych. Naturalnie, nie mieliśmy przepustki. Wolałem jednak o tym nie myśleć i próbowałem skoncentrować się na tych minionych, pamiętnych popołudniach, kiedy siadywałem nad źródłem po długiej wędrówce i oglądałem światło zachodzącego słońca padające pod różnymi kątami na mury tarasów.
W przerwie na odpoczynek Louisa podzieliła się ze mną refleksjami na temat życia na terytoriach palestyńskich.
– Wy, Palestyńczycy – zaczęła – wiecznie na coś czekacie. Przed posterunkami na przepustki, nawet na lotnisko musicie przyjeżdżać sporo wcześniej, żeby mieć pewność, że was przepuszczą. Wasze życie to ciąg epizodów czekania. Jak wy to wszystko wytrzymujecie? Dlaczego nie krzyczycie?
Philip Larkin skierował to samo pytanie do „starych głupców” pokornie znoszących upokorzenia wieku starczego. Mnie przypomniało ono nowelę Ghassana Kanafaniego, „Mężczyźni w słońcu”, o palestyńskich robotnikach przemycanych w zamkniętym kontenerze z Iraku do Kuwejtu, którzy w końcu duszą się z braku powietrza. Kanafani także pyta: dlaczego nie krzyczeli? Może zbyt długo krzyczeliśmy nadaremno, a Louisa widziała teraz tylko cierpiący w milczeniu naród: Palestyna jako wielka poczekalnia.
Z tarasów powyżej dochodził niezwykły dźwięk, jak gdyby ktoś uderzał o suche krzaki twardym przedmiotem. Nie były to odgłosy zwierzęcia. Po kilku minutach zastanawiania się, co to, dostrzegłem wreszcie dwóch młodych ludzi. Prawie całe ich twarze, z wyjątkiem oczu, zakrywały kufije, palestyńskie czarno-białe chusty. Trzymali długie, grube pałki i szli w naszym kierunku. Najpierw poprosili nas o wodę, a potem, gdy się napili, zapytali, skąd jesteśmy.
– Z Ramallah – odparłem, ale czułem, że mi nie wierzą.
– Po co tu przyszliście?
– Na wycieczkę – powiedziałem i zdałem sobie sprawę, że musiało to zabrzmieć jeszcze mniej przekonująco. Pomysł chodzenia na wycieczki w tych czasach musiał wydawać się niedorzeczny.
– Wiecie, że niebezpiecznie jest tutaj chodzić?
– No tak, słyszałem o drodze i samochodach wojskowych.
– To po co przyszliście?
– Przychodziłem tu już w czasach, kiedy was jeszcze nie było na świecie, zanim zbudowano tę drogę. A wy co tu robicie?
– Spełniamy swój obowiązek. Trzymamy straż. Sprawdzamy, kto się tu kręci.
Nie mogłem uwolnić się od poczucia, że ta znajoma dolina już nie jest moja. Droga osadnicza w górze była cicha i opustoszała. Biegła wzdłuż brzegu doliny, okalając ją, ale już nie tylko ona zadawała jej gwałt.
Na moje oko chłopcy wyglądali na niespełna dwudziestoletnich. Musieli dorastać w czasie drugiej, gwałtownej intifady. Ich codziennością było wrzenie i chaos. Nie mogli mieć wspomnień z czasów, kiedy ta dolina była bezpiecznym, idyllicznym miejscem, które znałem przez tyle lat. Z pewnością myśleli, że ktoś, kto tu przychodzi, musi nie zdawać sobie sprawy z zagrożenia, a więc nie może pochodzić z tej okolicy. Powtórzyli swoje pytanie.
– A tak serio, skąd pan jest?
Odparłem ponownie, że z Ramallah.
– Może pan pokazać dowód tożsamości?
Wyciągnąłem legitymację adwokacką.
– A ona?
– To Angielka.
– A może pokazać dokument?
Louisa nie wzięła ze sobą dokumentów. Mój błąd. Gdyby zatrzymało nas wojsko, mogła zostać aresztowana. Tutejsze prawo stanowi, że każdy musi nosić przy sobie dokument tożsamości. Wyjaśniłem, że nie planowaliśmy długiej wędrówki, więc moja towarzyszka nie wzięła torebki. Nie potrafili tego zrozumieć – od dzieciństwa byli przyzwyczajeni do wymogu noszenia ze sobą dokumentów. Przywilej ich nienoszenia był zastrzeżony dla okupanta, ergo moja towarzyszka musiała być Żydówką.
– Skąd mamy wiedzieć, że ona nie jest z muchabarat (izraelskich służb bezpieczeństwa)?
– Bo przyszła tu ze mną. Myślicie, że bym ją tu przyprowadził, gdyby była jedną z nich? – Przy tych słowach ostentacyjnie mierzyłem ich wzrokiem.
Zauważyłem, że życzliwiej zachowywał się ten niższy; wyższy był bardziej gniewny i agresywny. Kierowałem swoje odpowiedzi do tego pierwszego. Po krótkim milczeniu oświadczyłem najbardziej eleganckim tonem, na jaki było mnie stać:
– Miło było was poznać, ale czas nagli! – I odwróciłem się, by odejść, puszczając przodem Louisę.
Ledwie uszliśmy kilka kroków, kiedy zawołali nas z powrotem. Tym razem byli mniej uprzejmi.
– Ej, dokąd to się wybieracie? Nie możemy was puścić, dopóki nie ustalimy jej tożsamości. Taki mamy obowiązek wobec naszego Tanzim.
To arabskie słowo może oznaczać „organizację” albo zbrojną frakcję Fatahu. Nie wiedziałem, które jego znaczenie mieli na myśli. Zresztą wolałem nie wiedzieć
– Zostaliśmy wyznaczeni do pilnowania tych wzgórz. Mamy meldować o tym, kto tu przychodzi. Nie puścimy jej, dopóki nie dowiemy się, kim jest.
– Już powiedziałem, to Angielka. Przyjechała do Palestyny jako wolontariuszka. Po co muchabarat miałby tutaj kogoś wysyłać? Nie widzicie, że nawet nie wygląda na Izraelkę? – Myślałem zwłaszcza o rudych włosach Louisy, ale powiedziawszy to, uświadomiłem sobie, że ci młodzieńcy nie mogli wiedzieć, jak powinna wyglądać izraelska kobieta. Nie widywali innych Izraelczyków poza żołnierzami.
– To co ona tutaj robi?
– Przyprowadziłem ją tutaj, żeby pokazać jej nasze wzgórza. Kiedy przyszliście, właśnie opisywałem jej, jak wyglądało to miejsce, zanim osadnicy zbudowali drogę. Jesteście za młodzi, by to pamiętać, ale musicie wiedzieć, że to miejsce kiedyś przypominało rajski ogród. Wyobrażacie sobie te głazy bez gruzu i ścieżkę, zanim przysypały ją kamienie?
Słuchali mnie, ale nie sprawiali wrażenia zainteresowanych. Ich uwagę pochłaniała niepewna, burzliwa teraźniejszość. Była to jedyna znana im rzeczywistość. Przeszłość była dla nich jak obcy kraj. Cierpliwie tłumaczyłem tym zamaskowanym chłopcom, że ręczę za niewinność Louisy i że muszą ją puścić wolno.
– Nie możemy – odparli bezapelacyjnym tonem. – Gdyby nie pan, od razu byśmy ją załatwili. Zabijanie angielskich zbrodniarzy jest halal (dozwolone przez religię).
Popatrzyłem im błagalnie w oczy. Były załzawione i niespokojne, jak oczy wielu innych nastolatków.
– To jak? – zapytałem po dłuższej chwili.
Robiłem co w mojej mocy, żeby opanować strach i gniew, nie zdradzić się z własnymi uczuciami. Po czterdziestu latach życia pod okupacją mogłem polegać w tym względzie na swoim długim doświadczeniu
– To Angielka, tak? Anglicy są przyczyną wszystkich naszych kłopotów. – Potem zwrócili się do Louisy: – Znasz Balfoura1?
Louisa spojrzała na mnie z zakłopotaniem.
– O co im chodzi z tym Balfourem?
– Pytają, czy go znasz – odparłem, siląc się na powagę.
Starszy nie odpuszczał:
– Zna pani Blaira? A Alana Johnstona2?
Roześmiałem się. Myślałem, że uda mi się obrócić to w żart.
– Jak możesz winić ją za coś, co się wydarzyło tyle lat temu? – mitygowałem go.
– A czy Anglicy nie zabijają muzułmanów w Iraku i Afganistanie? Przez nią giną dziesiątki tysięcy niewinnych dzieci. Gdyby nie pan, kropnęlibyśmy ją i po sprawie.
– Przecież nie możecie obarczać jej odpowiedzialnością za działania jej rządu. Wyjechała ze swojego kraju, żeby do nas przyjechać i za darmo dla nas pracować. Czy to nie wystarczający dowód, że nie popiera polityki swojego rządu?
– Nie wiemy, kim ona jest ani co pan tu z nią robi. To pana żona?
Przyznałem, że nie.
– W takim razie jak pan może przebywać sam na sam z obcą kobietą? Islam tego nie pochwala.
Najbardziej wyniosłym tonem, na jaki potrafiłem się zdobyć, odparłem:
– Bo ufam samemu sobie, a wy nie macie prawa posądzać mnie o niemoralność. To świadczy o braku szacunku. Sądzicie, że przyszedłem tutaj dopuszczać się bezeceństw?
– Jest pan muzułmaninem?
Skłamałem. Pomyślałem, że w ten sposób moja ocena tego, co wolno i czego nie wolno, zyska większą wagę w ich oczach.
– Pan tu z nami zostanie, a ona pójdzie po dowód tożsamości.
– Co to za pomysł? – zdenerwowałem się. – Ona nawet nie zna drogi.
Przez następne dwadzieścia minut byłem zakładnikiem młokosów z pałkami, niepozwalających mi wyruszyć w dalszą drogę po wzgórzach, po których wędrowałem przez całe dorosłe życie. Wróciły do mnie słowa Louisy: „Wy, Palestyńczycy, wiecznie na coś czekacie”. Teraz czekałem, aż przeszło dwukrotnie młodsze ode mnie dzieciaki pozwolą mi odejść. Palestyńska młodzież, grająca w tę samą grę co nasi ciemiężyciele. Może łączyły nas poglądy na temat izraelskiego okupanta, lecz mój świat miał niewiele wspólnego z ich światem. Oni chyba definiowali samych siebie bardziej jako islamistów niż palestyńskich nacjonalistów. W swoim krótkim życiu stale mieli do czynienia z niebezpieczeństwem i niepewnością. Nie zaznali żadnego innego życia. Świat zewnętrzny był im wrogi. Zdradził ich, więc czuli się w obowiązku strzec swoich rodaków. Arabska wspaniałomyślność była tak często nadużywana przez podstępnych kolonizatorów – najpierw Anglików, teraz Izraelczyków. Biorąc zakładników, działali więc w obronie swojego narodu. Chcieli zrobić z Louisy zakładniczkę, ale nie bardzo wiedzieli, jak się do tego zabrać. Dopiero się szkolili, sprawdzali swoją siłę, jak to nastolatki. Za każdym razem gdy chcieli zaakcentować jakiś punkt, wyjmowali spod pachy pałki i groźnie je wznosili.
– Mamy obowiązki – nie dawał za wygraną wyższy z chłopaków. – Musimy zameldować o każdym, kogo tu spotkamy.
Nie chciałem, aby zakończyło się to wybuchem złości albo tragedią, lecz wiedziałem, że sprawy mogą przybrać różny obrót.
– Może zadzwońcie do swoich przełożonych i podajcie im moje nazwisko, co? – podsunąłem. – Będą wiedzieli, z kim macie do czynienia – dodałem pewnym głosem.
– Ale nie widzieliśmy pańskich dokumentów – odparli, mając na myśli dowód tożsamości wydany przez władze izraelskie.
– Wiecie, że jestem adwokatem – tłumaczyłem cierpliwie, i zaraz uświadomiłem sobie, że przypuszczalnie są analfabetami i nie potrafią odczytać mojego numeru ewidencyjnego na izraelskim dowodzie tożsamości ani nazwiska na legitymacji adwokackiej.
Zmieniłem strategię. Powołałem się na autorytet wieku i przemówiłem niczym nestor, w tak ojcowskim tonie, na jaki tylko było mnie stać.
– Pozostańmy przyjaciółmi – rzekłem pojednawczo. – Musimy już iść. Zanim jednak się rozstaniemy, chcę, abyście wiedzieli, że to bardzo ważne, aby Palestyńczycy mogli wędrować po tych wzgórzach, uczyć się o nich i doświadczać ich piękna. A tym, co robicie, zniechęcacie tylko innych do przychodzenia tutaj.
– Piękna! – parsknął starszy z obrażoną miną. – Każe nam pan przejmować się pięknem, kiedy co dzień umiera tylu ludzi?
– Piękno mimo wszystko jest ważne – szepnąłem.
– W którym kierunku niby to się wybieracie?
Pokazałem ręką na naszą ścieżkę.
– Tam jest pełno dzików.
– Zaryzykujemy – uciąłem i zaczęliśmy zbierać się do odejścia.
– Czekajcie! Stop! – zawołali. – Najpierw musimy zrobić wam zdjęcie.
A więc jednak mieli przy sobie telefony komórkowe, których użyli teraz do obfotografowania nas.
– No, idźcie. Tylko się nie oglądajcie.
Ruszyliśmy co tchu pod górę. Miękkie tenisówki Louisy nie sprawdzały się najlepiej na kamienistych zboczach, ale oboje chcieliśmy jak najprędzej oddalić się od tych zamaskowanych młodzieńców. Po dłuższej chwili przystanęliśmy, żeby spojrzeć za siebie, i usłyszeliśmy, jak krzyczą, żebyśmy się nie zatrzymywali. Mijaliśmy wszystkie cudowne punkty naszej wycieczki, między innymi jeden z zachowanych kasrów, po którym chciałem oprowadzić Louisę.
Po przejściu sporego kawałka zatrzymaliśmy się i usiedliśmy na bezładnie rozrzuconych kamieniach zburzonego kasru. Teraz, gdy miałem czas pomyśleć o tym spotkaniu, nasunęło mi się przypuszczenie, że to mogli być młodzi pasterze z beduińskiego obozu przy źródle Ajn Kenja, którzy, znudzeni całodniowym pilnowaniem kóz, postanowili zabawić się naszym kosztem. Tylko po co mieliby zakładać te ciężkie kufije w takim upale? Młodzi pasterze, mieszkający u stóp wzgórza, w obozie bez prądu i telewizji, mieliby paradować w chustach i z pałkami? Poza tym skąd wiedzieli o Balfourze i Afganistanie, skąd mieli komórki z aparatami? Licho wie.
Stałem w ruinach jednego z moich ulubionych miejsc w dolinie, w której pobliżu się urodziłem i gdzie zawsze mieszkałem, z poczuciem, że wzgórza już nie są moje. Już nie wolno mi tu przychodzić ani swobodnie wędrować. Nie mogę się czuć tutaj bezpiecznie. To zajście wyznaczyło koniec cudownej epoki.