To było w 1998 roku, trzeciego dnia Konfrontacji. Poprzedniego wieczora Provisorium/Kompania Teatr pokazała premierę „Ferdydurke”, spektakl – objawienie, po którym właściwie można byłoby zakończyć festiwal. Świętowanie sukcesu przeciągnęło się do późnych godzin nocnych, dlatego niewielu widzów zdecydowało się przyjść nazajutrz na dyskusję pod hasłem „Czy sztuka jest człowiekowi do zbawienia koniecznie potrzebna”. Ci, którzy nie dotarli do Teatru Muzycznego dużo stracili, bo spotkanie, które zapowiadało się na jeszcze jedną nudną dyskusję specjalistów, przerodziło się nieoczekiwanie w ostrą wymianę poglądów między publicznością a krytykami: Elżbietą Morawiec z pisma „Arcana”, Piotrem Gruszczyńskim z „Tygodnika Powszechnego” i Łukaszem Drewniakiem z krakowskich „Didaskaliów”. Kiedy red. Drewniak dowodził, że kościół i teatr mają zupełnie różną publiczność, jako przykład dając Kazimierza Świtonia, działacza związkowego, wsławionego akcją stawiania krzyży na Żwirowisku w Oświęcimiu, spod okna wstał jeden ze słuchaczy i głośno zażądał, aby nie obrażano jego ojca. – Kazimierz Świtoń gra na saksofonie i chodzi do teatru – stwierdził mężczyzna. – A teraz zastanawiam się, czy pana nie zabić – dodał siadając. Temperaturę spotkania podniósł chwilę później pewien warszawski reżyser, który zwrócił się do red. Drewniaka w te słowa: – Mówił pan, że żaden artysta nie został dotąd zbawiony. Czy mamy rozumieć, że ma pan jakiś numer telefonu do pana Boga, skoro wie pan, kto jest, a kto nie jest zbawiony? – drwił reżyser.

Zapis tej gorącej dyskusji, który znalazłem w archiwum uświadamia wyjątkowość lubelskich Konfrontacji na tle innych festiwali polskich i zagranicznych. Otóż było to, i mam nadzieję wciąż jest, miejsce autentycznej konfrontacji poglądów między artystami, krytykami i widzami. Nie wiem, czy to zasługa silnego lubelskiego środowiska akademickiego, czy organizatorów, którzy umiejętnie wsadzali kij w mrowisko, czy wreszcie samych spektakli, dających do myślenia, ale nigdy wcześniej ani później nie uczestniczyłem w równie gorących sporach, jak w Lublinie. A było o co się spierać: festiwal, który wyrósł ze środowiska teatru alternatywnego, w pierwszych edycjach odsłonił podstawowe słabości tego teatru, który źle znosił konfrontację z postkomunistyczną rzeczywistością i przegrywał z nowym teatrem. Ile to dyskusji o kryzysie alternatywy odbyłem w Hadesie i okolicach, po premierach weteranów teatru alternatywnego i ich młodych następców. Ile to razy ogłaszałem koniec tego zjawiska, aby nazajutrz po jakimś fantastycznym przedstawieniu Dereva czy Provisorium/Kompanii Teatr odszczekiwać swoje poglądy.

Drugim stałym tematem zażartych sporów był zmierzch awangardy w teatrze. Jak być artystą awangardowym w sytuacji, kiedy wszystkie konwencje i bariery w sztuce zostały zburzone? Po co wyważać drzwi, otwarte 50 i więcej lat temu? Nie zapomnę spotkania z Richardem Schechnerem, guru teatralnej awangardy amerykańskiej, który w 2002 roku w Chatce Żaka urządził dyskusję na temat swojej inscenizacji „Czekając na Godota”. Sam spektakl oglądaliśmy we fragmentach, bowiem Towarzystwo Beckettowskie chroniące prawa autora nie zgodziło się na zmiany wprowadzone przez reżysera. W roli adwokata Becketta wystąpił znany beckettolog Antoni Libera, po mistrzowsku wytykając Schechnerowi niekonsekwencje i bezsens jego wersji, w której m.in. było trzech Luckych, Pozzo mówił przez mikrofon, a Didi i Gogo byli gejami. Schechner bronił prawa do wolności wypowiedzi, nazywając działania Towarzystwa Beckettowskiego cenzurą, ale miałem wrażenie, że broni przegranej sprawy. Na widzach, przyzwyczajonych do szaleństw polskich inscenizatorów jego pomysły nie robiły specjalnego wrażenia.

Być może to właśnie otwartość na dyskusję i bezkompromisową krytykę sprawiły, że Konfrontacje nie popadły w rutynę, jak toruński Kontakt, na którym mdło się robiło od co roku tych samych twarzy, teatrów i tematów. Organizatorzy lubelskiej imprezy potrafili uczyć się na błędach, rezygnowali z pomysłów, które się nie sprawdzały, jak koncepcja autorskich festiwali, przygotowywanych kolejno przez Janusza Opryńskiego, Leszka Mądzika i Włodzimierza Staniewskiego. Kiedy program alternatywny szwankował, wprowadzili do programu spektakle z głównego nurtu, łącząc dwa wcześniej podzielone ideowo środowiska. Przy tym udało im się uchronić Konfrontacje przed komercją, lubelski przegląd nie stał się „produktem kulturalnym”, jak wiele podobnych festiwali w Europie. Pozostał unikalną, kameralną imprezą, robioną z pasją dla teatru i gotowością do podejmowania ryzyka.

Z dziesiątków przedstawień prezentowanych w Lublinie najbardziej utkwiły mi w pamięci nie te perfekcyjne, spektakularne, oklaskiwane na stojąco, ale właśnie te niedoskonałe, za to pobudzające do dyskusji. Jak inscenizacja „Umarłej klasy”, którą Krzysztof Miklaszewski, dawny aktor Cricot 2 i dziennikarz przygotował z młodymi adeptami Akademii Praktyk Teatralnych. Był to eksperyment na granicy artystycznego harakiri, wiadomo, że teatr Tadeusza Kantora nie może istnieć bez jego twórcy. I chociaż rezultat nie zachwycał, choć w tej „Umarłej klasie” brakowało doświadczenia śmierci, to jednak spektakl Miklaszewskiego był cenny, bo stawiał pytanie o schedę po teatrze autorskim i możliwość jego kontynuacji po śmierci twórcy.

Zapamiętałem też występ Ricardo Domingueza i jego jednoosobowego The Electronic Disturbance Theatre, czyli Teatru Elektronicznego Zakłócania. Był to teatr tylko z nazwy, w istocie Dominguez był aktywistą społecznym i alterglobalistą. W kominiarce na głowie zachęcał publiczność do udziału w hakerskim ataku na internetową stronę Sądu Najwyższego Meksyku, by zwrócić w ten sposób uwagę na dramatyczną sytuację Indian Chiapas. Mimo że wielu sarkało, że to propaganda i agitka, Dominguez osiągnął sukces. Jeszcze tego samego wieczora z redakcyjnego laptopa wysłałem maila do Meksyku i nie byłem w tym osamotniony.

Konfrontacje słynęły także ze świetnego programu dodatkowego. Nie sposób zapomnieć fantastycznych koncertów Lubelskiej Federacji Bardów, która pod wodzą Jana Kondraka burzyła stereotypy o poezji śpiewanej jako krainie łagodności. Ich nocne występy w Hadesie i Kotłowni sprawiały, że festiwal nigdy nie zasypiał. Szczególnie mocno utkwił mi w pamięci program „Album rodzinny”, który bardowie zrealizowali z Krzysztofem Borowcem z Grupy Chwilowej. Był to jedyny w swoim rodzaju poetycko-muzyczny dokument o mieszkańcach Kresów i ich dramatycznych XX wiecznych losach, oparty na wierszach Michała Bronisława Jagiełły. Bardowie (Jan Kondrak, Marek Andrzejewski i Igor Jaszczuk) śpiewali je, siedząc razem z widzami przy kawiarnianych stolikach, akompaniował im ze sceny wirtuoz gitary Vidas Šwagždys. Miało się wrażenie, że poezja i muzyka powstają między ludźmi, nie na scenie.

Gdyby więc red. Drewniak był w posiadaniu telefonu do pana Boga, chętnie zadzwoniłbym do Stwórcy i zaprosił go do Lublina na Konfrontacje. Są lepsze nawet od zbawienia.