POLSKA KLASA ŚREDNIA WYPIĘŁA SIĘ NA ETOS. TAKIE SŁOWA, JAK „PAŃSTWO”, „INTELIGENCJA”, „SPRAWIEDLIWOŚĆ SPOŁECZNA”, UZNAJE ZA ANACHRONICZNE. I CHWALI CYNIZMEM. ROZMOWA ZE SŁAWOMIREM SIERAKOWSKIM.

Grzegorz Sroczyński: Oglądasz Jaworowicz?

Sławomir Sierakowski: Rzadko włączam telewizor.

GS: „Do jasnej cholery, dwadzieścia lat po transformacji, a my jesteśmy potrzebni tylko wtedy, kiedy trzeba pójść do urny i wrzucić głosy” – krzyczy wściekła kobieta z Sosnowca.

SS: Wściekła bo?

GS: Blok zakładowy, w którym od zawsze mieszka, został sprzedany jakiemuś biznesmenowi za nędzne grosze. 40 mieszkań poszło za 400 tys. zł. W tajemnicy, żeby lokatorzy nie skorzystali z prawa pierwokupu.

SS: I to cię dziwi? Przecież to normalka. Fabryka upadła, zostały po niej jakieś bloki, a w nich ludzie, z którymi nie wiadomo co zrobić. Więc się ich sprzedaje razem z blokami. „Nieuchronne koszty transformacji” – taki mamy na to wygodny eufemizm. To trwa od lat.

GS: Właśnie. Lata świetlne minęły, PKB trzy razy nam wzrosło, weszliśmy do Unii, a w programie Jaworowicz wciąż ten sam pochód ludzi skrzywdzonych przez kapitalizm. Kiedyś mnie ten program denerwował, bo uważałem, że jest populistyczny. A dziś jest mi po prostu wstyd, że takie rzeczy wciąż się dzieją.

SS: „Sprawa dla reportera” uchodziła za program egzotyczny i wariacki. Tyle, że nikt inny nie chciał tych ludzi potraktować poważnie.

GS: Lewica na przykład.

SS: Gazety na przykład.

GS: Przesadzasz. Sam w latach 90. pisałem reportaże o upadających pegeerach. Sporo się o tym pisało

SS: I co sobie wtedy myślałeś?

GS: Że transformacja musi boleć.

SS: Okrutne.

GS: Okrutne.

SS: Zwróć uwagę: „koszty transformacji” brzmią podobnie jak„koszty rewolucji”. To ten sam niebezpieczny styl myślenia. Dzieją się złe rzeczy, ludzie cierpią, no ale jest to nieuniknione. Bo przecież kiedyś nastanie jutrzenka i wszystkim się poprawi. Zbyt łatwo przez te 20 lat zwalniaiśmy się z odpowiedzialności. Pegeery przestały być problemem drugiego człowieka, a stały się bezosobowym „kosztem transformacji”.

GS: A sprawę „czyścicieli kamienic” znasz? Od roku o tym w „Gazecie” piszemy.

SS: Znam. Takich spraw jest pełno. Pogadaj z ludźmi Krytyki, którzy działają w ruchu lokatorskim.

GS: Scenariusz jest zawsze podobny. Elegancki bank albo biznesmen przejmują kamienicę z lokatorami

SS: Nie z lokatorami, tylko z „wkładką mięsną”, bo tak się o lokatorach mówi. GS: Tak. Z wkładką. Następnie wynajmują pana Ś. i pana Ż. – słynnych poznańskich „czyścicieli” – którzy mają tej wkładki się pozbyć. I się zaczyna: odłączanie wody, gazu, rozbijanie ścian, rozsypywanie na wycieraczkach robaków ze sklepu wędkarskiego, wieszanie zdechłych szczurów na oknach. Albo taki numer: w kamienicy przy Stolarskiej w podłodze jednego z mieszkań „czyściciele” wywiercili dziurę, wetknęli szlauch i zalewali prof. Stanisława Kozłowskiego, które jest poniżej. Bo nie chciał się wynieść.

SS: Przestępstwo, na które jest paragraf.

GS: Ależ skąd! „Robimy remont i mamy prawo wiercić dziury, gdzie chcemy” – mówią „czyściciele”. Policja ogląda upoważnienie od właściciela kamienicy i rozkłada ręce. Komendant powiedział lokatorom: „Święte prawo własności”.

SS: To kolejne sformułowanie, które nas doskonale tłumaczy z rozmaitych zaniechań. Czym tak naprawdę jest własność? Relacją społeczną. Nie istnieje bez ludzi. Więc mało święte to prawo, raczej świeckie. Żeby sakralizować własność, trzeba najpierw zapomnieć o ludziach.

GS: Dlaczego nasze państwo pozwala tak krzywdzić własnych obywateli? Dlaczego my, naród, na to się zgadzamy? Ty to rozumiesz?

SS: „Państwo” to w Polsce brzydkie słowo. W słowniku transformacji ustrojowej prawie nieobecne. Państwo powinno nieustannie odchudzać samo siebie. I nie blokować przedsiębiorczości pana Ś. i pana Ż. W efekcie takiego myślenia państwo rzeczywiście mamy słabe i jeszcze robimy z tego cnotę.

GS: Znasz historię o emerytce i komorniku? Zrobiliśmy z niej czołówkę „Gazety”. W głowie się nie mieści.

SS: Mieści się.

GS: Komornik Ryszard Moryc zajął emerytce konto i zabrał 28 tys. zł – oszczędności całego życia. Przez pomyłkę. Dłużnikiem była inna osoba o tym samym imieniu i nazwisku. Moryc przyznał się do błędu, ale pieniędzy kobiecie nie oddał. Uznał, że to nie jego sprawa. „Jak pani chce, to niech pani wytoczy proces”.

SS: I co cię dziwi? Bo mnie nic.

GS: Jak to możliwe, że facet po studiach prawniczych, który zarabia 36 tys. miesięcznie, tak się zachowuje wobec emerytki, którą skrzywdził?

SS: W jakim on jest wieku?

GS: Trzydzieści kilka lat.

SS: Czyli należy do pokolenia wychowanego już w wolnej Polsce. Przez cały czas słyszał o konkurencji, a nie o współpracy. O inicjatywie, a nie o pomocy. O własnym interesie, a nie o zaletach sprawiedliwości. Czy on skrzywdził kogoś, kto jest w jego oczach poważny albo istotny? Nie. On skrzywdził „koszt transformacji” – jakąś bezradną emerytkę. Nie tego skrzywdził, kogo widzi w serialu o klasie średniej, do której aspiruje. To nie jest ktoś, z kim on może mieć wspólną perspektywę. Nie do takich ludzi szacunku go uczono na studiach. Miał szanować biznesmena w krawacie, maklera i znanego aktora.

GS: A mnie się wydaje, że my po prostu nie odczuwamy empatii. To zatwardziałość serc, która się w Polsce rozpowszechnia.

SS: Ależ on powie, że odczuwa empatię! I słusznie. Polacy mają w sobie ocean empatii. Problem polega na tym, że nie używamy jej wobec innych ludzi, tylko wobec ideałów w zaświatach. Co jest dziś naszym dobrem wspólnym, dobrem publicznym? Powstanie warszawskie! Słownik wspólnotowy powraca wyłącznie przy tego typu okazjach. Nie tu i teraz w świecie doczesnym, między mną a tobą, sąsiadem, tylko gdzieś tam w historii. To tam jest Polska, tam jest nasze zaangażowanie i nasze współczucie.

GS: Nie współczujemy komuś z naprzeciwka, tylko małemu powstańcowi?

SS: Ogólnie pojętej heroicznej Polsce. Kiedyś. Bo to łatwiejsze. Tak działa nasz ochrzczony kapitalizm – z jednej strony skrajnie wolnorynkowy i indywidualistyczny, a z drugiej konserwatywny obyczajowo. Komu się łatwiej współczuje? Chrystusowi na krzyżu, a nie sąsiadowi. Dziecku poczętemu, a nie kobiecie z naprzeciwka, której grozi eksmisja. Całą swoją dobrą wolę można zdeponować w zaświatowych ideałach i zwalniać się z odpowiedzialności za to, co tu i teraz. Po upadku Peerelu uznaliśmy, że myślenie o dobru wspólnym pachnie mentalnością komunistyczną. Polaka od dziecka zaczęto uczyć wyłącznie konkurowania z innym. Kreatywność. Innowacyjność. Konkurencja. A gdzie współpraca? Współpraca w szkole kojarzy się ze ściąganiem. Ten komornik prawdopodobnie nie czuje się odpowiedzialny za drugiego człowieka. Brakuje mu słów, pojęć, których po prostu nigdy nie usłyszał.

GS: Jakich słów?

SS: Weźmy na przykład określenie „równość społeczna”. Nie funkcjonuje w polskim słowniku od 20 lat. Idź na przykład do audycji ekonomicznej Tadeusza Mosza i powiedz tam „równość”. Od dyżurnych ekspertów – takich wesołków, bo oni są zawsze niesłychanie dowcipni – usłyszysz: „Cha, cha, to może też równość żołądków, urawniłowka”. Język blokujący jakąkolwiek rozmowę.

GS: Socjolog Barbara Fatyga w „Gazecie” mówi tak: „Wychowaliśmy pokolenie, które jest dużo lepiej wykształcone, ale nie myśli o swojej elitarnej pozycji społecznej w kategoriach służby, lecz wyłącznie przywilejów indywidualnych. Wydawało się nam, że można zbudować klasę średnią bez etosu. No to ją mamy. Dlatego różne obszary życia tak kuleją”.

SS: Zgoda. Klasę średnią budowaliśmy nie tylko bez etosu, ale nawet przeciwstawiając ją etosowi. „Etosowcy” – tak mówiono o tych śmiesznych ludziach w swetrach. Poczciwi „etosowcy” z Unii Wolności kontra „liberałowie” z Kongresu Liberalno-Demokratycznego, którzy są pragmatyczni i rozumieją ducha czasów. Etos stał się częścią anachronicznego słownika. Pojęcie „inteligencja” stało się nagle śmieszne i przestarzałe. Tak samo jak „związki zawodowe”, „redystrybucja dochodów”, „sprawiedliwość społeczna”. To były pojęcia uznane za przeszkody polskiej modernizacji. Przestaliśmy wierzyć, że jako społeczeństwo powinniśmy wzajemnie swoje brzemiona nosić, czuć za siebie odpowiedzialność, i że właśnie w ten sposób zbudujemy sukces transformacji. Uznaliśmy, że takie myślenie to przestarzałe gawędy Jacka Kuronia. Klasę średnią wychowywano w etyce egoistycznej, a nie altruistycznej. I to jest główna różnica między Polską a Zachodem. Ludzie się chwalą cynizmem. Zauważyłeś to? Wiele osób uważa cynizm za powód do dumy, szpanują w ten sposób.

GS: Kto na przykład?

SS: Czarzasty na przykład. Urban na przykład. Gra tym także Palikot. Hofman. Kurski ze swoim kłamaniem w żywe oczy i puszczaniem oczka, że „ciemny lud to kupi”. Albo inny przykład, bardzo charakterystyczny: koleś ze związku pracodawców, który „ma w dupie” płacę minimalną.

GS: Bądź precyzyjny: „Głęboko w dupie”. Cezary Kaźmierczak, szef Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, napisał to w oficjalnym liście do szefa „Solidarności” Piotra Dudy.

SS: Duda domaga się podniesienia płacy minimalnej…

GS: Teraz to 1181 zł na rękę.

SS: …i ograniczenia umów śmieciowych.

GS: Jesteśmy rekordzistami w Europie. Aż 27 proc. zatrudnionych to są ludzie na śmieciówkach i umowach czasowych. Wśród młodych – 65 proc.

SS: I jedyne, co szef związku pracodawców ma w tej sprawie do powiedzenia, to to, że ma to w dupie. Podwyższycie płacę minimalną i każecie nam ograniczyć śmieciówki? To my przeniesiemy biznes za granicę. On tym szpanuje!

GS: Kaźmierczak pisze do Dudy tak: „Wyjedziemy z firmami za granicę, będziemy zatrudniać wyłącznie na działalność gospodarczą, będziemy zatrudniać na szaro. I co Pan nam zrobi? Będzie Pan mógł nam na warsztat skoczyć”.

SS: Zwróć uwagę, że to nie jest byle kto: prowadzi znaną firmę zajmującą się PR, czyli ma świetne wyczucie, co może powiedzieć i jak jego słowa będą odebrane w środowisku pracodawców, które reprezentuje. Widocznie taka tam panuje atmosfera. Czy któryś z jego kolegów się zdystansował? Odwołali go? Przyklasnęli i poklepali po plecach: no, stary, jesteś gościu, świetnie temu Dudzie napisałeś.

GS: Tyle że oni mają jednak swoje argumenty: „Jak zamierza Pan nas zmusić, żebyśmy zatrudniali ludzi, jeśli przy horrendalnych pozapłacowych kosztach pracy nas na to nie stać?”.

SS: Te narzekania na niesamowicie wysokie koszty pracy w Polsce to jest mit. Koszty pracy są u nas poniżej średniej unijnej. Polski pracodawca z każdych 100 zł przeznaczonych na zatrudnienie pracownika zarabiającego średnią krajową potrąca na składki i podatki 34,3 zł (raport OECD z 2011 r.). Jesteśmy grubo poniżej europejskiej średniej, gdzie z każdych 100 euro państwo zabiera 41 euro. Niemcy z każdych 100 euro oddają państwu ok. 50.

Przeczytaj sobie lepiej końcówkę listu Kaźmierczaka do Dudy: „Osiem lat poświęciłem na działalność pod flagą » Solidarności« – jeden rok w więzieniu, siedem lat w podziemiu – co, jak sądzę, daje mi pewien tytuł, żeby się do Pana zwrócić”. I to jest clou problemu. Ten człowiek uważa, że lekceważąc postulaty pracownicze, kontynuuje ideały „Solidarności”. Wszystko postawiliśmy w Polsce na głowie! Czy on ma jakieś obowiązki wobec społeczeństwa, w którym zarobił swoje pieniądze? Czy jesteśmy jeszcze wspólnotą – poza obchodami kolejnych rocznic powstania warszawskiego?

GS: Chyba za dużo wymagasz.

SS: Przez 20 lat mówiono ludziom, że demokracja to prawa człowieka plus wolny rynek bez żadnych zobowiązań społecznych. I tak się nauczyli. Kiedy Balcerowicz – papież polskiej gospodarki – mówił cokolwiek o zobowiązaniach społecznych wobec innych?

GS: Czyli winny jest tradycyjnie Balcerowicz.

SS: Szukanie winnych jest naiwnym przedsięwzięciem. Lewica właśnie tym powinna się różnić od prawicy, że zamiast szukać winnych, stara się wskazywać mechanizmy społeczne.

GS: Ty znalazłeś mechanizmy?

SS: To były idee. Neoliberalizm był niezwykle kuszącą ideą w tej części Europy, a lewica słaba, postkomunistyczna, pełna kompleksów i raczej przyklaskująca. Balcerowicz jest ideowym człowiekiem. I nas skutecznie uwiódł. Po prostu.

Ameryka przez lata była zastępczą ojczyzną polskich neoliberałów. Ale dość wybiórczo ją kochali. Bo tam każdy, kto się dorobi, natychmiast wyczuwa społeczny przymus dzielenia się sukcesem. Promowaliśmy w Polsce swobodę gospodarczą, ale dlaczego nie zauważyliśmy, że zobowiązania społeczne bogatych są w Ameryce równie istotne? Ogromna infrastruktura publiczna, dziesiątki uniwersytetów i instytucje kultury są ufundowane przez biznes. W ostatnich latach dużo czasu spędzam w Stanach i widzę, jak wielkie państwo opiekuńcze zbudowali tu sami biznesmeni. Od najmniejszych milionerów po Sorosa, Buffetta, Gatesa – to są tryliardy przekazywane na dobro publiczne, które nie jest synonimem marnotrawstwa, tylko sukcesu i odpowiedzialności. W Stanach jesteś gość nie jak się dorobisz, ale jak się dorobisz i połową podzielisz. A u nas gość to jest pan Kaźmierczak, bo się wypiął dupą do ludzi.

Czy postawy, o których mówię, były promowane kiedykolwiek w Polsce przez ekspertów ekonomicznych, szkołę albo prospołeczny polski Kościół? „Dobro publiczne” wciąż brzmi u nas naiwnie, a na Zachodzie – bardzo konkretnie. Mamy dziś przyzwolenie społeczne na to, żeby dobro publiczne lekceważyć. Czy ludzie chcą, żeby politycy się zajmowali na przykład kamienicami komunalnymi? Nie chcą.

GS: Bo ludzie głupie są?

SS: Nie są głupie. Tylko żyją w odmóżdżającej atmosferze. Takiej, w której władze stolicy nie wstydzą się powiedzieć, że bary mleczne, gdzie żywią się studenci i emeryci, są „nieestetyczne” i trzeba je zlikwidować. Nazywają to „modernizacją przestrzeni miejskiej”. Kolejny eufemizm. Gronkiewicz może narobić skuch, ile tylko dusza zapragnie, a i tak zawsze na koniec zorganizuje za gigantyczne pieniądze strefę kibica i wygra kolejne wybory.

GS: Bo to zła kobieta?

SS: Ależ skąd! Na pewno chce dobrze. Tyle że myśli kategoriami: „święte prawo własności”, „modernizacja”, czyli płatne autostrady, a nie instytucje publiczne, „ciepła woda w kranach”. Czego Warszawa potrzebuje według tej logiki? Dróg oraz Stadionu Narodowego w kolorze biało-czerwonym. Za to władze są rozliczane. To interesuje media. A nie to, jak się ludziom żyje, czy mają gdzie mieszkać, czy mają obok bibliotekę i teatr.

GS: Zamiast Stadionu Narodowego zbudujmy mieszkania komunalne?

SS: Zbudujmy. Stadion kosztował 2 mld zł, sporo by tych mieszkań powstało.

GS: To policzmy.

SS: Policzmy.

GS: Przyjmijmy, że średni metraż takiego mieszkania komunalnego wynosiłby 50 m kw. Koszt  budowy: 4 tys. zł za metr, czyli taki sam jak w apartamentowcu w Warszawie, oczywiście bez zysku dewelopera.

SS: No i?

GS: Chwila. Dzielę. Zamiast stadionu można było zbudować 10 tys. mieszkań komunalnych.

SS: Czyli rozwiązać cały ten problem w Warszawie.

GS: Cały. W kolejce czeka teraz około 5 tys. rodzin. Resztę mieszkań miasto mogłoby wynająć na wolnym rynku. Albo zbudować tylko połowę, a resztę tej kwoty przeznaczyć na bezpłatne przedszkola, które Tusk obiecywał i właśnie się z tego wycofał.

SS: Ludzie nie będą stawiali władzy wymagań, które są nieobecne w świadomości zbiorowej. „Państwo, podatki i związki zawodowe to są rze-czy nienowoczesne” – słyszą. A kto chce być nienowoczesny?

(…)

GS: Dlaczego lewica robi tak mało?

SS: Chodzi ci o polityków? Partie polityczne w Polsce są fikcjami medialnymi. Wyłączasz prąd w trzech telewizjach i partie przestają istnieć. Nie prowadzą ŻADNEJ roboty społecznej ani merytorycznej. W ogóle nie funkcjonują w realu, nie są otoczone siecią organizacji, związków, rozmaitych instytucji samopomocowych. Gdyby pewnego dnia SLD, Ruch Palikota, PO, PiS rozwiązały się i zniknęły z powierzchni ziemi, to ludzie niczego by nie stracili. Jakie instytucje by zniknęły? Żadne.

GS: PiS ma w terenie Kluby „Gazety Polskiej”.

SS: Też nie. Myśmy się temu przyglądali. Poza organizacją spotkań z gwiazdami typu Macierewicz te kluby nic nie robią. Raz na rok ludzie przychodzą zobaczyć kogoś, kogo znają z telewizji. I tyle.

Politycy nie mają już ambicji zmieniania ludzi, tworzenia idei i przekonywania nas do tych idei. Odwrotnie – każda partia chce jak najlepiej dostosować się do tego, co już wisi w powietrzu. Zamówić jak najlepsze badania, przenicować myśli i pragnienia obywateli,  a następnie dopasować do tego ofertę. Praca z ludźmi, zmienianie ich postaw to był etos inteligencki. Śmieszni faceci w swetrach robili to jako ostatni. Później już nikt.

GS: Przesadzasz. W kółko mówi się o kapitale społecznym i społeczeństwie obywatelskim.

SS: Ale ten kapitał społeczny rozumie się w dosyć specyficzny sposób. Zorganizuj stowarzyszenie harfistek, propaguj po wsiach tradycyjne hafciarstwo albo pomagaj chorym dzieciom – oto społeczeństwo obywatelskie. A co z angażowaniem się w politykę? Chodź na sesję rady miasta. Pisz petycje. Kontroluj radnych. Bądź w tym upierdliwy. Władza twierdzi, że popiera społeczeństwo obywatelskie. Owszem, ale pod warunkiem że to będą niepolityczne hafciarki, bo świadomy obywatel byłby uciążliwy.

GS: Samorządowcy wręcz protestują przeciwko zmianie prawa, która ma ułatwić obywatelom zgłaszanie uchwał. Bo podobno na sesje rad miejskich zaczną przychodzić wariaci i pieniacze.

SS: Otóż to. Inwestowanie w to, żeby ludzie łatwiej się organizowali, mieli lepszy dostęp do informacji publicznej i zadawali sensowniejsze pytania na sesjach rady miasta, średnio władzę interesuje. Na własne życzenie ma więc wariatów. Bo tylko takim chce się użerać. Normalni aktywni obywatele dali sobie spokój, nie chcieli wciąż wysłuchiwać że są niepoważni i że przeszkadzają. W efekcie wiele spraw nie ma rozsądnych rzeczników. I wybuchają dopiero wtedy, jak nic już nie można zaradzić. Tak jak sprawy kamienic, którymi zajmujemy się dopiero wtedy, kiedy mieszkańcy postawią barykadę.

GS: Co chcesz zmieniać w Polsce?

SS: Postawy, zaangażowanie. Interesuj się. Angażuj. Zbieraj ludzi i buduj z nimi instytucje.

Organizacje pozarządowe odwalają w Polsce całą robotę za partie polityczne. To od nich wychodzą idee, pomysły i programy. Gdy te idee stają się oswojone, a później popularne, to dopiero wtedy zabierają się do tego partie. Krytyka Polityczna stara się zmienić atmosferę wokół takich spraw, jak państwo, równość, zobowiązanie społeczne. Nasi ludzie prowadzą świetlice i regularnie działające kluby, są w ruchach lokatorskich i zajmujących się edukacją publiczną. Ostatnio zorganizowaliśmy instytut, na cotygodniowych seminariach uczy się ponad 500 osób. Tylko że to jest mozolna praca na lata. Mało medialna. A dziennikarze wciąż pytają mnie tylko o jedno: kiedy Krytyka wejdzie do polityki?

GS: I kiedy?

SS: Błagam! Mogę wszystko powiedzieć. „Boję się polityki”, „Nie nadaję się”, „Jestem za mało inteligentny”. Do wszystkiego się przyznam, bylebym nie musiał już tego pytania słuchać. „Chcę być społecznikiem” – to powiem, bo brzmi na tyle czerstwo, że się wreszcie odwalicie.

GS: Społecznik.

SS: Tak jest. Masz jedną monetę do wydania. I możesz ją wydać na serię durnych konferencji prasowych, żeby zaistnieć i załapać się do Sejmu, albo możesz w tym czasie zaangażować ileś osób do działania, wydać ileś książek, pomóc iluś ludziom. Ja wolę to drugie. Partyjna polityka nie zmienia już dzisiaj świata.

GS: To co zmienia?

SS: Użyłem staroświeckiego słowa: „społecznik”. I to jest bardzo dobre, skromne słowo. Żaden wielki „izm” już nie działa. Żadna wspaniała ideologia nie połączy tłumów. Trzeba ludzi angażować człowiek po człowieku. Pokonując mozolnie cynizm, który stał się główną barierą między ludźmi.

GS: Cynizm?

SS: Rodzaj dystansu. Ludzie dziś uważają, że z bolączkami współczesności właściwie niewiele da się zrobić. Nawet nie próbują. Wolą wykorzystywać swoje talenty i wiedzę do konkurowania ze sobą zawsze i wszędzie, a nie do zorganizowania się, żeby choć trochę poprawić sytuację ogółu. Wierzą w sukces indywidualny, a nie wspólnotowy. Właśnie dlatego tłumy ludzi wykluczonych są jednocześnie tak zatomizowane. Jeśli nawet razem protestują, to po chwili się rozchodzą i nic trwałego z tego nie zostaje. A świat zmienia się wspólnie.