„Do szkół aktorskich zdawałam kilkanaście razy. Dostałam się do szkoły w Warszawie. Po roku mnie wyrzucili. Za brak predyspozycji, który polegał na nieproporcjonalności głowy do szyi”. Z Agnieszką Przepiórską rozmawia Paulina Reiter w „Wysokich Obcasach”.

Paulina Reiter: Gdy wyszłaś do oklasków po premierze spektaklu „W maju się nie umiera” – monodramu o Barbarze Sadowskiej, matce zabitego przez milicjantów 40 lat temu Grzegorza Przemyka – krzyknęłaś: „Wolne sądy!”. Dlaczego to zrobiłaś?

Agnieszka Przepiórska: Nie planowałam tego. Miałam potrzebę, żeby na koniec spektaklu powiedzieć coś od siebie. Zastanawiałam się, o kim powinnam wspomnieć, może o innych represjonowanych ofiarach albo o osobach prześladowanych i deprecjonowanych tu i teraz? Jak wyrazić niezgodę na to, co się w Polsce teraz dzieje? Hasło „Wolne sądy” wydobyło się ze mnie nagle samo. Ale wiem, że przygotowałam spektaklem ku temu grunt.

To znaczy?
Bo ta historia jest o braku sprawiedliwości. Barbara Sadowska nie doczekała się sprawiedliwości, nie doczekała się wyroku w sprawie morderstwa jej syna. Milicjanci, którzy go skatowali, zostali uniewinnieni. Aresztowane zostały osoby niewinne, a zabójcy nie ponieśli właściwie żadnych większych konsekwencji. Ta sytuacja bezsilności wobec systemu jest moim zdaniem bardzo bliska nas teraz. Przedstawienie wyprodukował Dom Spotkań z Historią i ten spektakl jest początkiem projektu, który za mną chodził długo, projektu edukacji historycznej przez teatr. Zamierzamy go rozwinąć wspólnie z Katarzyną Puchalską. Bo wydaje mi się – a propos wolnych sądów – że mówiąc do młodych ludzi, tych, którzy zaraz pójdą do wyborów, jesteśmy w stanie zmieniać bieg historii. Jeżdżę dużo po prowincji, po małych miasteczkach, wsiach, spotykam się z ludźmi i widzę, że oni są bardzo chętni do rozmowy. Ten mój teatr to jedna z opcji, żeby powiedzieć coś o historii w inny sposób, niż to jest w szkole. Uważam, że to nasz, artystów, obowiązek dzisiaj.

Dlaczego wybrałaś tę bohaterkę?
Po pierwsze, by powiedzieć o niesprawiedliwości, która ją spotkała. Po drugie, bo jestem przeciwna narzucanym kobietom rolom społecznym. Matka, wdowa musi zachowywać się i wyglądać w odpowiedni sposób, żeby ludzie ją akceptowali. Sadowska nie pasowała do obrazu matki cierpiącej, była kolorowym ptakiem. Kiedyś robiłam spektakl „I będą święta” o wdowie smoleńskiej, na podstawie różnych wywiadów z wdowami smoleńskimi zbudowana została jedna postać. Pamiętam taki moment w przedstawieniu, kiedy mówię, że uśmiecham się, i wtedy ludzie zaczynają mnie wyzywać, bo jak wdowa może się uśmiechać? Cierpienie Sadowskiej jako matki było umniejszane, bo żyła tak, jak chciała. Może gdyby była bardziej potulna, była szarą myszką gotującą obiadki, kobietą pozbawioną własnego zdania, a nie kolorowym ptakiem, to wszystko by przebiegło inaczej? W sądzie padały wobec niej okrutne argumenty: że matka pijaczka, że źle się zajmowała synem i tak naprawdę to ona jest winna jego śmierci.

Tyle w tym spektaklu bólu. To nie jest strasznie ciężkie?
Jest. Po każdym spektaklu czuję się, jakbym była bez skóry, wszystko mam na wierzchu. Cały proces budowania, który przeszłam pod okiem Ani Gryszkówny, reżyserki, polegał na odkrywaniu miękkich miejsc, odkrywaniu wrażliwości, na odkrywaniu siebie.

Jak z tych emocji wychodzisz po spektaklu? Masz jakąś metodę?
Mam metodę, wypracowywaną latami. Ale mam też po prostu dom, do którego wracam. W tym domu co prawda wszystkie moje przeżycia sceniczne są tolerowane, ale tam się tyle dzieje, że chcę zostawić za sobą to, co na scenie, i być tam, rozmawiać o tym, co zjemy na kolację i że trzeba wyjść z psem.

Barbara Sadowska, Simona Kossak, Zuzanna Ginczanka – te kobiety stały się bohaterkami kolejnych twoich monodramów. Coś je łączy?
Tak myślę. Łączy je próba samostanowienia o sobie. Simona Kossak przeciwstawia się rodzicom, idzie własną drogą, będzie zajmować się zwierzętami. Zuzanna Ginczanka podąża za swoim pragnieniem pisania, zostanie poetką, wyjeżdża z Równego do Warszawy, sama, z jedną walizką. Barbara żyje na własnych zasadach, w sprzeciwie wobec systemu, ale też w opozycji do tego, jak postrzegana jest kobieta. Każda z nich jest wolną osobą.

I jeszcze jest Anna Walentynowicz. Trochę inna bohaterka?
Ten spektakl wznawiam we wrześniu w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie. Dlaczego Walentynowicz jest dla mnie interesującą postacią? To osoba z małej ukraińskiej wsi, która walczyła o siebie i swojego syna. W spektaklu jestem stara i cofam się do przeszłości. Gdy weszłam na scenę, cała zaczęłam się trząść. Ciało mi pomagało. Po spektaklu podszedł do mnie syn Anny i mnie uściskał. A wczoraj spotkała mnie taka historia – siedziałam w kawiarni z koleżanką i nagle dzwoni jej mama i mówi: „Zadajesz się z PiS-ówą!”. I trzasnęła słuchawką. Przeczytała w internecie, że Przepiórska robi Walentynowicz, znaczy się głosuje na PiS. Pomyślałam, że skoro tak się oceniamy, po nagłówkach, to jest źle z nami naprawdę. Dla mnie Walentynowicz też jest ofiarą systemu – najpierw odsunięta, zapomniana, potem wyciągnięta z niebytu. Dali jej uwagę i zyskali wdzięczność. Chwila premiery była dla mnie momentem zrozumienia, że mimo iż stoimy po dwóch stronach barykady, to jednakże teatr może być czymś, co nas łączy na poziomie emocji i serca, bo każdy to rozumie, każdy przecież chce być kochany, akceptowany, zauważony, doceniony.

I jeszcze był monodram „Tato nie wraca”, oparty na twojej rodzinnej historii. To też była opowieść o pragnieniu bycia kochaną, akceptowaną, zauważoną, docenioną, prawda?
To była opowieść o moim samostanowieniu. O moim określaniu się. To spektakl o dorastaniu bez ojca. O tym, co zrobić z tęsknotą za ojcem już w dorosłym życiu. To był mój proces autoterapii, który przy okazji okazał się terapeutyczny dla wielu widzów. Wysłuchałam wtedy wielu historii. Ja sama się tym spektaklem uleczyłam.

Uleczyłaś z czego?
Z bycia małą, niekochaną dziewczynką bez tatusia. To była moja droga do wzięcia odpowiedzialności za swoje życie. I mamy w tej chwili relację, mamy kontakt. Myślę, że to jest uwalniające nie tylko dla mnie, ale zmieniające też krwiobieg dla wielu pokoleń.

Czyli jesteś taką osobą, która nie pozostaje bezsilna, która się nie poddaje, bierze sprawy w swoje ręce?
Chyba tak. Ale zastanawiam się, skąd mam na to siłę. I boję się, że któregoś dnia się rozsypię. Boję się, że już bardzo długo jestem bardzo silna.

Udzieliłaś wtedy poruszającego wywiadu Witoldowi Szabłowskiemu do „Dużego Formatu”. Mówiłaś: „Całe życie muszę całemu światu udowadniać, że jestem coś warta, że jednak dobrze, że jestem, że na coś mogę się przydać”.
I teraz, gdy to przeczytałaś, pomyślałam – mimo że minęło tyle lat, tyle terapii – że dziś też bym to powiedziała. Czy z tego się w ogóle da wyjść? Może się nie da?

Z niskiego poczucia wartości?
Między innymi. Chciałabym kiedyś nabrać takiej pewności, że to, co robię, ma sens, że jest docenione. Dla mnie uwalniające są wywiady z Moniką Strzępką – czytam je i porusza mnie to, że można stanąć na barykadzie albo w ogóle nie wchodzić na barykadę, bo nie chcesz ciągle walczyć, tylko działać na swoich własnych zasadach, stwarzać własne pole gry.

Ale przecież stworzyłaś własny teatr, na własnych warunkach.
Tak, ale nie mam pewności siebie. Gram spektakl, widzę na widowni recenzentów i myślę: Boże, a jak im się nie spodoba? I widzę, jak oni się kręcą, jakie robią miny… I toczy się ta walka wewnętrzna, bo drugi głos mówi: przestań już dramatyzować, po prostu opowiadaj historię. A potem znów ten pierwszy głos: zobacz, ktoś zasnął. I drugi: uspokój się, nie śpi, tylko słucha. I cały czas jest sprawdzanie, czy na pewno to, co robię, ma sens. Czy to ma sens, że ja tak ciężko haruję już tyle lat?

Bo harujesz. Grasz bardzo dużo spektakli. Czasami dwa dziennie.
Tak. I zastanawiam się czasami, dokąd to zmierza. Czy może za chwilę będzie już tak, że nie będę musiała tak ciężko pracować? Czy to już jest jakaś moja kondycja, że ja po prostu muszę się tak zatyrać?

Od zawsze tak jest czy tak się w pewnym momencie zrobiło?
Od dziesięciu lat. Oczywiście to jest związane z kredytem. Więc ciągle go przeliczam i myślę, że jest nadzieja, że go spłacimy i przestanę tak zasuwać. A wtedy od razu myślę, że te moje bohaterki cały czas chcą być opowiadane, więc nie można zwalniać tempa.

Pomysł na monodramy wziął się z konieczności finansowej?
To było tak. Wróciłam do Polski po ukończeniu szkoły aktorskiej w Petersburgu i nie mogłam znaleźć pracy. Byłam samotną matką, syn dostał się do przedszkola w Warszawie, tu miałam rodzinę, szukałam etatu na miejscu, ale Warszawa była dla mnie zamknięta.

Więc pomyślałaś, że stworzysz sobie swoje własne pole?
Tak. Po katastrofie smoleńskiej w mediach było wiele głosów wdów, nie sposób było się od tego tematu uwolnić. Zaczęło mi się to składać w głowie w jakiś wielogłos. Jednak wcale nie miałam wtedy w planach, że to będzie początek mojej dziesięcioletniej podróży z monodramem.

Wydaje mi się, że stworzyłaś nowy gatunek – monodram Przepiórskiej. W bardzo charakterystycznym stylu. I że jesteś chodzącą instytucją.
Ja to nazywam bioteatr, czyli teatr biograficzny. Bo interesują mnie bohaterki, które realnie istniały, i przywoływanie pamięci o nich. To działalność na granicy historii, feminizmu, edukacji, teatru. Lubię spotkania z widzem, lubię sceny, które są nisko – nie tak, że ja coś z góry mówię. Ale to ważne, muszę to zaznaczyć: to nie jest tak, że ja tam wychodzę i sama coś odgrywam. Jestem reżyserowana przez Annę Gryszkównę, a teksty pisze Piotr Rowicki. Pracujemy już kilka lat, rozumiemy się dobrze.

To ciężkie pracowanie to też wzorzec z domu?
Faktycznie, chyba jest w tym jakaś epigenetyka, bo u mnie w rodzinie kobiety od kilku już pokoleń są pracy bardzo intensywnie oddane. Moja prababcia walczyła w Legionach Piłsudskiego, babcia była profesorką na SGPiS-ie, sama nauczyła się francuskiego i miała wykłady na Sorbonie. Obie były oddane pracy. I moja mama, która jest lekarką na wsi i cały czas pracuje, mimo że ma już… ach, nie mogę powiedzieć. Moja mama ma 46 lat już od wielu lat (śmiech). I ma taką energię, jakby faktycznie tyle miała, i niesamowicie się poświęca dla ludzi. Dorastałam więc w takim domu, gdzie kobiety nie gotowały, ale pracowały i ta praca była ich pasją. Czyli taki miałam model, że kobieta może być niezależna, samostanowiąca, samodzielna. Więc wydaje mi się, że sama nie mogłam inaczej. I już właściwie nie umiem ocenić – czy to jest pracoholizm? Na pewno praca jest dla mnie bardzo ważna. I jak grasz w Warszawie, to jest to też praca, która karmi ego – bo są recenzje, przychodzą znani ludzie – ale ja gram bardzo dużo na prowincji i to jest praca u podstaw, w której się maksymalnie spełniam.

Ale twoja sytuacja się zmieniła. Masz etat w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Dał ci poczucie małej stabilizacji?
Dał, oczywiście. Ale teraz walczymy o przetrwanie, walczymy o naszego dyrektora, o sztukę bez cenzury. Teatr Słowackiego dał mi poczucie stabilizacji, ale przede wszystkim kształtuje mnie jako świadomą obywatelkę.

To nie jest łatwe być matką i kobietą pracującą?
No, nie jest, nie było, bo teraz mój syn już jest dorosły, wyprowadził się z domu. Normalne matki usypiają dzieci wieczorem, a ty idziesz na spektakl i pędzisz po nim – może jeszcze nie śpi? Jak szłam do pracy, ciągle myślałam, co się dzieje z moim synem. Zabierałam go ze sobą w trasę, jak był mały, bo nie chciałam go zostawiać. W teatrach miał różne opiekunki, spędzał czas w garderobie. To nie było łatwe, ale miałam poczucie, że dzięki temu mam dziecko przy sobie. Wyjazdy bez syna były dla mnie trudne. Pamiętam, jak zadzwoniła opiekunka, że syn się źle czuje, to ja pobiegłam prosto ze sceny, tak jak stałam, do pociągu z Bielska-Białej bez pieniędzy, bez biletu. Tak się szarpałam. Czy to warto tak żyć? Ile świąt rodzinnych mnie ominęło? Ile urodzin? Mój tata mówi, że za wszystko przyjdzie w życiu rachunek. I ja sobie myślę: no tak, przyjdzie rachunek, że nie brałam udziału w tych ceremoniach rodzinnych, przyjacielskich. Zostanę sama na końcu, bo nie miałam czasu na życie poza teatrem.

Urodziłaś się na wsi, prawda?
Nie, urodziłam się w Warszawie, ale mieszkałam na wsi całe lata, bo do Warszawy moja mama przyjechała, chyba tylko żeby mnie urodzić. Szkołę podstawową ukończyłam w Węgrowie, mieszkałam na wsi, w Borzycach. Od początku marzyłam, żeby zostać aktorką. W dziecięcym teatrze dostałam rolę wiedźmy – dla mnie to była najgorsza rola, chciałam być dobrą wróżką albo Śpiącą Królewną. Pani powiedziała, że jestem za brzydka. Nikt się ze mną nie chciał zamienić na role. Od początku więc to była trauma, bo miałam poczucie odstawania od wszystkich.

Ale się nie zniechęciłaś?
Nie. Bo później zrobiliśmy w szkole słuchowisko. Ponieważ mieszkałam na wsi i dojeżdżałam do Węgrowa, to trudno mi było się z kimś zgrać czasowo, więc sama nagrałam całe słuchowisko, a tam było siedem czy osiem ról do zagrania. Nagrałam wszystkie głosy sama. Pani puściła na lekcji tę kasetę i mówi: „Świetnie, wszyscy piątki”. I czeka, aż padną nazwiska. Więc ja mówię, że sama to nagrałam. Nie chciała mi wierzyć.

Czy trudno było zrealizować to marzenie o aktorstwie dziewczynie ze wsi?
Bardzo. Do szkół aktorskich zdawałam kilkanaście razy – do czterech szkół plus lalkowe przez trzy lata z rzędu. Za trzecim razem dostałam się do szkoły w Warszawie. Po roku mnie wyrzucili.

Za co?
Za brak predyspozycji, który polegał na nieproporcjonalności głowy do szyi.

Słucham?
Teraz już za wygląd zewnętrzny nie można wyrzucać, ale wtedy można było. Aha, i za „s”. Nie wiem, o co chodzi, bo dzisiaj gram i nikt na moje „s” nie narzeka.

Przeżyłaś to bardzo?
Nie pamiętam, chyba nie miałam czasu, bo od razu próbowałam dostać się do innych szkół, ale się nie dostałam. Wtedy pojawił się pomysł z Petersburgiem. Miałam w szkole rozszerzony rosyjski. Pojechałam na egzamin i poszłam od razu na drugi rok. W międzyczasie poznałam swojego pierwszego męża, na warsztatach Teatru Pieśni Kozła. I z Rosji pojechaliśmy do Anglii, gdzie spędziliśmy dwa lata. Z Anglii już jako samotna matka wróciłam z dzieckiem do Warszawy, później przez chwilę miałam etat w Wałbrzychu, a potem zaczęła się moja tułaczka po teatrach i 14 lat bycia wolnym strzelcem.

Skończyłaś 44 lata. W jakim momencie życia jesteś?
Mam dużo lęków, że zaraz coś się wydarzy – że przyjdzie wojna, zapuka do naszych drzwi, właściwie już puka. Z drugiej strony mam poczucie spełnienia, bo żyłam tak intensywnie, jakbym się chciała nażyć na zapas. Gdy myślę o tym, czego żałuję, to niewiele jest takich rzeczy. Mam poczucie, że mało okazji przegapiłam i że jak coś było do wzięcia, to brałam. Robiłam te rzeczy z pasji. Mimo trudów tej drogi zawodowej to było wszystko w harmonii ze mną. Teraz, gdy sama uczę na uczelni, moim największym problemem jest to, żeby umieć dawać dobrą krytykę. Tyle razy mierzyłam się sama z odrzuceniem, że nie umiem komuś powiedzieć, że mu coś nie wyszło – akceptuję wszystko i wszystkich, nawet gdy coś mi się nie podoba. Myślę sobie: a może ja tego nie rozumiem? Świat się tak zmienił, to ja teraz będę z perspektywy 40-latki oceniać tych 20-latków, którzy mają inną wrażliwość? A więc teraz uczę się, jak dawać informację zwrotną. No i obroniłam doktorat! To się stało dzięki PKP. Bardzo dużo jeżdżę po Polsce pociągami, to co w nich robić? Pomyślałam, że na scenie działam intuicyjnie, ale w nauce chciałabym działać logicznie, rozumieć, co robię. Granie dla mnie polega na czuciu, doktorat pozwala mi to czucie przeanalizować.

O czym jest ten doktorat?
Właśnie o kobiecych biografiach. To również poniekąd podręcznik niezależnego artysty, bo opisuję w nim cały proces powstawania monodramu – od pomysłu do realizacji.

I co to znaczy być artystka niezależną?
Przede wszystkim trzeba usłyszeć swój wewnętrzny głos. Zastanowić się: w czyim imieniu chcę mówić? Nie chcę brzmieć jak Paulo Coelho, ale jak to już wiesz, to świat naprawdę ci będzie sprzyjać. Fajnie jest też znaleźć w sobie niezależność emocjonalną. Dla mnie najtrudniejsze w tym zawodzie jest bycie zależnym od opinii innych – od ich „podoba mi się” i „nie podoba”. Tyle razy byłam w życiu przekreślona, że z jednej strony jestem trochę już zahartowana, ale z drugiej – są też takie momenty, że to przekreślenie boli jeszcze bardziej, tak jakby ten ból się nawarstwiał.

Masz same świetne recenzje. Uwierzyłaś już, że jesteś dobrą aktorką?
Właśnie nie wiem. Za każdym razem, gdy mierzysz się z nowym materiałem, to zaczynasz od nowa. Tak jakbyś za każdym razem uczyła się chodzić.

Wstydzisz się powiedzieć: „Tak, miałam dobre recenzje. Tak, jestem dobrą aktorką”?
Nie wiem, czy chodzi o to, że się wstydzę. Raczej o to, czy ja w to wierzę. Bo od razu mam taką myśl: dzisiaj się udało zagrać, a jutro się uda? Co wieczór trzeba na nowo stanąć na scenie. I ciągle, nadal spotykam się z umniejszaniem monodramu. Słyszę: „A ty ciągle pykasz te swoje monodramiki?”, „Znowu robisz ten swój teatrzyk za pięć złotych?”. I myślę sobie czasami: a więc ludzie widzą, że to jest nic niewarte. Ale już tak nie chcę – wiem, że to ma swoją wartość, te historie i te spotkania z widzami. I że to jest teatr czysty, obnażony. Wierzę w niego. I to jest dla mnie cudowne, że ktoś potem kupi tomik Zuzanny Ginczanki albo biografię Simony Kossak, że te kobiety są widziane. To jest moja droga. Mam szczęście, że ja znalazłam. Do tych kobiet dołączyła teraz Wisława Szymborska, którą gram w Teatrze Słowackiego. Dzięki tym swoim bohaterkom mam takie bogate życie, takie kolorowe. A potem wracam sobie do swojego domu, gdzie jest mąż, pijemy kieliszek wina, jemy kolację. Dom daje mi osadzenie. Wydaje mi się, że to jest sedno, żeby mieć balans. Żeby mieć przestrzeń, gdzie możesz frunąć, gdzie nikt cię kurczowo nie trzyma, i żeby mieć gniazdo, do którego wracasz, w którym jesteś akceptowana i kochana. Bezpieczne miejsce, gdzie możesz być sobą w bliskości z drugim człowiekiem. Trwać.

AGNIESZKA PRZEPIÓRSKA – aktorka teatralna (Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie), filmowa i serialowa, pedagożka, producentka, kuratorka festiwalu Carpe Diem. Od 10 lat tworzy teatr biograficzny.