Tej książki nie da się czytać, bo Łazarewicz wykonał swoją robotę znakomicie. Potworną – chyba nie ma lepszego słowa – historię zabójstwa Grzegorza Przemyka i zmanipulowanego procesu jego sprawców opowiedział tak, że jej czytanie przyprawia o skurcz żołądka.

Artykuł autorstwa Aleksandry Lipczak ukazał się na stronie Culture.pl. Link do oryginału.

„Żeby nie było śladów” to książka, która stroni od sentymentalizmu i martyrologii, a jednak trudno zapomnieć zawarty w niej ładunek rozpaczy (ofiar), cynizmu (oprawców) i niesprawiedliwości. Jej lektura wciąga bez reszty niczym jakiś perwersyjny, okrutny kryminał. „Żeby nie było śladów” po prostu nokautuje.

Łazarewicz robi z historii zbrodni komunistycznego reżimu historię głęboko ludzką. Zaczyna od cytatu z listu Barbary Sadowskiej, matki Grzegorza, znalezionego w Sądzie Okręgowym w Warszawie. Pisząc o manipulacjach wymiaru sprawiedliwości, które uniemożliwiły ukaranie sprawców, Sadowska mówi, że będą one kiedyś

„książkowym przykładem niesprawiedliwości. Nie przypuszczam, żeby nastąpiło to prędko. Będzie to w takich czasach, kiedy systematyczne bezczeszczenie grobu mojego świętej pamięci syna Grzegorza będzie już tylko haniebnym znakiem dzisiejszej rzeczywistości”.

„Poczułem, że te trzy zdania skierowane są do mnie” – wyznaje Łazarewicz.

Zaczyna więc od początku. Grzegorz Przemyk, warszawski maturzysta, idzie z kolegami na Plac Zamkowy. Wygłupami zwracają na siebie uwagę zomowców. Grzegorz odmawia pokazania dowodu, pakują go więc do nyski. W ostatniej chwili do samochodu wskakuje też jego kolega Czarek. Grzegorz umrze dwa dni później w wyniku pobicia na komisariacie. Policjanci dosłownie zmasakrowali mu jamę brzuszną i wnętrzności.

Drobiazgowo odtworzone okoliczności śmierci Przemyka, cierpienia chłopca i okrucieństwo funkcjonariuszy, to początek tak mocny, że po głowie kołacze się wciąż pytanie, o czym będzie ta książka potem, skoro strzelba wybuchła od razu (choć w tym wypadku zamiast wystrzału należałoby raczej mówić o kopniaku w brzuch).

Jest jednak o czym pisać. To, co dzieje się potem, jest co najmniej tak samo wstrząsające jak sama zbrodnia. Łazarewicz drobiazgowo rekonstruuje wydarzenia, biografie ich uczestników, zmanipulowany proces. Odtwarza fakty, atmosferę i motywacje na podstawie wspomnień, dzienników, artykułów prasowych, wierszy, akt procesowych i teczek bezpieki. Przebrnął przez tysiące stron; same akta sądowe to, jak podaje, osiem tomów i 16 tys. stron. Łazarewicz stworzył z tych wszystkich informacji pełnokrwistą, wielowymiarową historię, która nie przytłacza jednak nadmiarem faktów.

Są w tej historii dwa poziomy. Autor poddaje analizie gigantyczny wysiłek i manipulacje państwowej machiny, których celem było za wszelką cenę uchronić przed karą funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. Rekonstruuje także losy najważniejszych uczestników tych wydarzeń – matki, Barbary Sadowskiej, ojca, Leopolda Przemyka, przyjaciela rodziny, Czarka F. i niesłusznie oskarżonych o zabójstwo sanitariuszy – których poznajemy nie tylko w roli ofiar czy świadków, ale po prostu ludzi.

Słowem kluczem do opowiadanej przez Łazarewicza historii jest nadmiar. Wszystkiego jest tu za dużo. Ekstremalnie dużo tu okrucieństwa, pogardy, arogancji ze strony władzy, ponad miarę splątane są też ludzkie losy. Poplątany jest życiorys urodzonej we Francji Barbary Sadowskiej, matki Grzegorza; poplątana niedługa biografia Czarka F., jego 18-letniego przyjaciela i świadka zabójstwa. Rządzący są przerażająco, obrzydliwie cyniczni. Czasy są konwulsyjne. Ludzie słabi i podatni na manipulację, choć nie brakuje też na stronach „Żeby nie było śladów” przykładów prawdziwego heroizmu i życia z podniesionym czołem. Jedyne, co trzyma się w ryzach w tym świecie, to narracja – prowadzona w niezwykle wyważony i dyskretny sposób przez Łazarewicza, doskonale dopasowana w swej powściągliwości do dramatyzmu opowiadanej historii, a zarazem trzymająca w napięciu niemal przez cały czas.

Jak pisze Łazarewicz, zaczytując się w aktach sprawy,

„tę ośmiotomową rozprawę o machinie państwa próbującej przemielić jednostkę czyta się jak polityczno- kryminalny thriller, pomijając siermiężny język tajnych służb, którym to wszystko zostało opisane”.

Komunistyczny aparat władzy jest zdeprawowany, gnuśny, cyniczny, a jednak niesamowicie skuteczny. Obława, którą przypuszcza na Czarka F., głównego świadka pobicia, ma iście kafkowskie rozmiary.

„Z każdego dnia SB przygotowuje raport dotyczący tego, co robił, co mówił, z kim się spotykał, o czym rozmawiali, co planuje. Jeśli F. zapowie w pralni, że wybiera się do Warszawy, tego samego dnia informator z pralni melduje o tym swojemu oficerowi prowadzącemu, a ten przekazuje wiadomość radomskim przełożonym. Jeśli jest pilna, od razu wysyłają ją teleksem do Warszawy.”

Ten zdeprawowany i cyniczny świat aparatu państwowego przypomina wioskę usiłującą ukryć bestialską zbrodnię, którą na przełomie lat 70. i 80., niedługo przed śmiercią Przemyka, opisał Wiesław Łuka we wznowionej niedawno książce „Nie oświadczam się”. Bagno, które opisują obaj reporterzy, ma jednak swoje jasne punkty. U Łuki był nim mały chłopiec, odmawiający uczestnictwa w zbiorowym kłamstwie. W historii opowiedzianej przez Łazarewicza jest nim choćby F. – przyjaciel Grzegorza i jedna z miłości Barbary, który nigdy się nie złamał, za co – jak sprawdził Łazarewicz współcześnie – przyszło mu zapłacić bardzo wysoką cenę.

Historia Grzegorza Przemyka, syna poetki, to niby jedna z opowieści fundamentalnych, dobrze znanych. Moc, z jaką uderza książka Łazarewicza i odzew, który wzbudziła, pokazuje jednak, że domagała się opowiedzenia na nowo. Nie znam około-Przemykowej bibliografii, ale wątpię, żeby ktoś zrobił to, co Łazarewicz: rekonstruując – tak doskonale, że aż wbija w fotel – okoliczności haniebnej zbrodni i jeszcze bardziej haniebnego śledztwa, tak dobrze przybliżył też losy dotkniętych przez nie ludzi. Ponad trzydzieści lat potem nieuchronne są też gorzkie pytania, wybrzmiewające w książce Łazarewicza: jak to możliwe, że sprawiedliwości nigdy nie stało się tak naprawdę zadość? Dlaczego Cezary F., główny świadek zbrodni, wciąż ma poczucie, że musi się, w jakimś sensie, ukrywać?

„Żeby nie było śladów” to, jak już ktoś słusznie zauważył, właściwie gotowy scenariusz na film. Taki, po którym bardzo trudno jest w nocy zasnąć.

Film na ekranach od 24 września.