Blog
Monodram chronologiczny, minimalistyczny i przystępny. Powstały na fali „mody” na Ginczankę, fali może nie intensywnej, ale niosącej temat już od kilku lat (był koncert-musical Leny Piękniewskiej, było wznowienie poezji zebranych’. Podejmując się realizacji biografii na scenie twórcy – zwłaszcza Agnieszka Przepiórska, niosąca całość spektaklu na swoich barkach, aktorka i inicjatorka przedsięwzięcia – znali wszystkie wcześniejsze prace związane z poetką. Pracując wraz z reżyserką (Gryszkówna) i autorem tekstu, Piotrem Rowickim, stworzyli spektakl ułożony, ale nie nudny; oszczędny ale nie jest ubogi. Wykorzystali fakty z życia poetki, fragmenty wierszy, nieliczne zachowane zdjęcia i materiał video z Ginczanką z międzywojennej Adri (!) oraz kilka symbolicznych rekwizytów. Znaleźli własny przepis na prostotę spektaklu, choć życie Ginczanki wcale nie było przecież proste.
Spektakl jest ułożony chronologicznie, opowiada całość, nie wycinek życia (jak inne biografie na scenie – o czym później). Rowicki zgrabnie prowadzi narrację faktograficznej losów poetki, dobierając małe smaczki, czasem humoreski. Przepiórska gra z energią, pasją, mówi szybko, biega, śpiewa, czasem odtwarza dwie postaci w dialogu, modulując głosem, zagospodarowuje sobą całą przestrzeń. Choć w swoich losach nie ma łatwo – ze względu na pochodzenie konieczności przebijania się jako kobieta w świecie literackim, getto ławkowe, a potem wojna – nie ma w spektaklu nastroju przygnębienia. Przez tę energię, którą imponuje aktorka, zestawioną z muzyką (najpierw klezmerski klarnet, potem standardy XX-lecia) momentami przychodził mi na myśl tryptyk Teatru NN „Był sobie raz” z Witkiem Dąbrowskim. Do tego, jak się okazuje, niektóre sytuacje, wciąż są aktualne – jak kobieta przebijająca się w męskim środowisku ma uniknąć bycia traktowaną jak „podmiot”, wątek wykorzystywania. Paradoksalnie, udaje się połączyć kontekst i historyczny i współczesny.
Oczywiście, są pewne mankamenty – spektakl może wydawać się przydługi, wartkość gubi się przy przejściu w trzeci, wojenny okres życia. Dwukrotnie pod koniec pojawiają się fałszywe zakończenia – tak jakby nie wiedzieli jak zamknąć opowieść albo jakby było za dużo pomysłów na końcówkę.
Ogólnie, udana próba przygotowania spektaklu, który nie jest „nieznośnie dydaktyczny”, pokazanie nietuzinkowej postaci. Ale, z drugiej strony, nie jest to ogromne dzieło teatralne (patrzmy np na „Kontrabasistę”). Wydaje mi się, że może być odebrane jako spektakl na akademię, albo na wyjście do teatru ze szkołą czy „teatr mieszczański” – nie zaboli ucznia przesadną symboliką, przeciętnego widza nie wpędzi w rozważania intelektualne, bawiąc-uczy, ucząc-bawi. Ogólnie przyjemne uczucie po zakończeniu, bez posmaku goryczy czy dalszego rozpamiętywania losu Ginczanki, która dołączyła do Klubu 27…