„Powrót do tamtych dni” to najmocniejszy polski film roku. Uśpi twoją czujność, aby zwalić z nóg – pisze w swojej recenzji dla portalu Spidersweb Michał Jarecki. Zapraszamy na seanse w styczniu, poniżej prezentujemy tekst recenzji.

„Powrót do tamtych dni” Konrada Aksinowicza to dramat, który nieoczekiwanie wdarł się na pierwsze miejsce w moim osobistym rankingu najlepszych polskich filmów ostatnich lat. Emocjonalne powidoki tego intensywnego, przytłaczającego doświadczenia gościły gdzieś pod moją skórą jeszcze długo po seansie.

Konrad Aksinowicz otwiera swój „Powrót do tamtych dni” sekwencją, w której jednym z kluczowych bohaterów – obok Heleny (Weronika Książkiewicz), czternastoletniego Tomka (debiutujący Teodor Koziar) i jego kolegów – jest początek lat 90. Czujemy go w każdym kadrze, choć reżyser wcale nim nie epatuje – opiera się raczej na kontrastach, zderzając oznaki wdzierających się w polską rzeczywistość konsumpcjonistycznych swobód i możliwości z powoli ustępującymi szarością i niedostatkiem. VHS-y, „Elektroniczni mordercy”, pierwsze LEGO i szeleszczące, kolorowe ortaliony to nie wszystko – Aksinowicz nie idzie na łatwiznę, nie poprzestaje na kilku prostych, czytelnych symbolach. Skrupulatnie odtwarza ducha czasu, dbając o każdy drobiazg (fantastyczna scenografia!), wtłaczając go w bohaterów, w wypowiadane przez nich kwestie. Oto nastał czas względnego spokoju, „dobrego”, po którym lada moment ma nadejść jeszcze „lepsze” – to przecież kwestia zaledwie kilku lat.

Nieco wycofany, ale błyskotliwy Tomek wymienia się z mamą docinkami; po szkole szwenda z kolegami i niecierpliwie wyczekuje prezentów, które pracujący w radiu w USA tata przyśle pocztą. Niemal każdy detal usypia czujność widza, uspokaja go, pozwala się zrelaksować i cieszyć nostalgią (kompozycja tej retro-atmosfery mogłaby konkurować z pierwszym sezonem netfliksowego „Stranger Things”). Wszystko po to by widz – a przynajmniej ten, który pamięta tamte czasy – poczuł się jak w domu. A jak dom to i bezpieczeństwo. Zazwyczaj.

Gdy z USA niespodziewanie wraca ojciec, Alek (Maciej Stuhr w – ja wiem, że to duże i wytarte słowa, ale taka prawda – roli życia), radość i energia rozpierają Tomka. Tym bardziej że wraz z ojcem pojawiają się kolejne LEGO, Nike, magnetowid i nowy, kolorowy telewizor. I tylko nieliczne, stopniowo podsuwane przez reżysera tropy sugerują, że ten kineskopowy ekran szczęścia najwyraźniej nie jest wolny od zarysowań.

Aksinowicz wie, jak operować suspensem. Jak sam przyznał, inspirował się najlepszymi – w tym wypadku dużo zawdzięcza „Lśnieniu” Kubricka (choć hotelowe zjawy przerażają znacznie mniej, niż ta bestia z krwi i kości, którą doskonale zna tak wiele i wielu z nas). Niepokój, początkowo nieobecny, wkracza do opowieści ukradkiem, przez długi czas kryjąc się gdzieś w cieniu, na uboczu, by w końcu zaatakować z pełną siłą wraz z prezentacją pełnego obrazu choroby alkoholowej Alka. Wówczas stalowa obręcz zaciska się na trzewiach bohaterów i widzów i nie puszcza aż do samego końca.

Życie Heleny i Tomka zostaje wywrócone do góry nogami, gdy Alek ostatecznie traci nad sobą kontrolę i wpada w ciąg. Reżyser odmalowuje kolejne etapy starcia chłopca z nawrotem ojca – za każdym razem, gdy Tomek słyszy kroki za drzwiami, łudzi się, że tym razem będzie inaczej. Ale nigdy nie jest. Brzdęk upadających kluczy, zatrzaśnięte drzwi, bełkot, przekleństwa, upadki. Oto symfonia wakacyjnych wieczorów. Gdy pewnego dnia Tomek znajduje ojca leżącego gdzieś na schodach, wraz z matką podejmują decyzję o wykupieniu zapasów wódki ze sklepu, przysposobieniu mieszkania (m.in. pochowaniu wszelakich niebezpiecznych przedmiotów), zamknięciu ojca w jednym z pokojów i dozowania mu alkoholu. Byle tylko nigdzie się stamtąd nie ruszał.

A cóż to w ogóle za pomysł? Po pierwsze, w całym tym codziennym lęku w istocie najgorszy był strach przed powrotem ojca do domu – potwór widziany, znany, (pozornie) okiełznany, jest przecież lepszy niż ten, który znienacka pojawia się i znika. Po drugie – ludzie. Esencja znanej nam mentalności, strachu przed opinią sąsiada – „bo co ludzie powiedzą?” Najgorszy horror w czterech ścianach lepszy niż krzywe spojrzenie mijanej na chodniku znajomej.

To jeden z wielu dowodów na to, że reżyser „Powrotu do tamtych dni” nie tylko zna alkoholizm od podszewki, ale też potrafi o nim opowiadać. Doskonale rozumie i czuje postać Tomka, prowadząc niedoświadczonego Teodora Koziara (znakomity debiut!) – w końcu zgotował nastoletniemu bohaterowi los, z którym sam kiedyś musiał się zmierzyć. Opowieść o rodzinie Malinowskich jest silnie inspirowana przeżyciami Aksinowicza, DDA, który również musiał podjąć walkę ze swoim nałogiem – walkę, która nie kończy się przecież nigdy. Poziom wyczucia i świadomości odzwierciedla sposób ilustrowania mroków nałogu otoczeniem pijącego. Zamiast mnożyć sceny wizualnie odrażające, obrazy skrajnego upodlenia i upadku (choć w filmie ich nie brakuje), woli pochylić się nad błędnym kołem osób współuzależnionych, które wcale nie panują (i nigdy nie panowały) nad sytuacją i własnym bezpieczeństwem. Nad nieustającą niedolą partnerów w cierpieniu, matki i syna, kulących się w strachu w pokoju obok. Modlących się, by potwór spał jak najdłużej.

Aksinowicz „wraca do Legolandu”, eksplorując dziecięce wspomnienia – warkocz spleciony z tych słonecznych, roześmianych chwil zabawy i miłości oraz mrocznych, dławiących smutkiem okresów, gdy życie najnormalniejsze stawało się po opuszczeniu własnego domu. „Powrót do tamtych dni” w godzinie i czterdziestu pięciu minutach zamyka świat chłopca, który w końcu zacznie marzyć o odejściu – takim lub innym – ukochanego przecież ojca. Ten coming of age z potransformacyjną Polską w tle stopniowo przeradza się w dławiący alko-horror – oto historia traumy współuzależnienia opowiedziana z perspektywy współodczuwania i z unikalną wrażliwością.