Blog
Nie wolno robić filmów przeciwko człowiekowi i miażdżyć go kamerą. Jestem już chyba na takim etapie, że wolałbym, żeby moi bohaterowie mieli komfort i możliwość schować się za fabularną kreacją. Oczywiście, pracuję na ich autentycznych emocjach, pragnieniach, bolesnych przeżyciach z bliskimi, ale to wszystko zostaje przefiltrowane przez sytuacje fikcyjne. Taka metoda sprawia, że wcale nie muszą oni w sposób dosłowny wybebeszać się na potrzeby filmu, ale zarazem dostają szansę na przejrzenie się w problemach, które są głęboko w nich zakorzenione – mówi Grzegorz Zariczny, reżyser i scenarzysta filmu Proste rzeczy.
Rozmowa ukazała się w magazynie Przekrój. Rozmawiał Mateusz Demski
Film będzie przedpremierowo pokazywany w Kinie CK w marcu: Proste rzeczy.
Mateusz Demski: Młodzi rodzice przenoszą się z Warszawy na wieś. Zostawiają za sobą gwar miasta, pośpiech, wyścig, wybujałe ambicje i wybierają życie z niebem nad głową. Słyszałem, że Proste rzeczy wydarłeś z własnych emocji, z doświadczeń swoich i swoich bliskich, ale też z dramatów, które przeżywałeś.
Grzegorz Zariczny: Można powiedzieć, że to, co przeżywają bohaterowie, ja przeżywałem jakieś 10 lat temu. To był ważny i zarazem trudny okres w moim życiu. Wchodziłem w dorosłość jako młody ojciec, starałem się budować nową rzeczywistość dla siebie, dla żony i naszej córki. Mieliśmy działkę pod Krakowem, musieliśmy więc podjąć decyzję o tym, czy zostajemy na wsi i tam się budujemy, czy może wyjeżdżamy do Warszawy. Na to wszystko nałożyły się jeszcze pewne sprawy z przeszłości, które się za mną ciągnęły, a od których nie potrafiłem się uwolnić. W końcu jednak uznaliśmy, że spróbujemy szczęścia w małym, zacisznym Kokotowie.
A więc podczas gdy Twoich kolegów po fachu siłą rzeczy ciągnie w kierunku stolicy, gdzie jest główny ośrodek polskiego kina, Ty zostajesz na wsi.
Tak to w zasadzie wygląda, że większość moich koleżanek i kolegów ze szkoły filmowej jest teraz w Warszawie, mają pracę, mieszkania i tam ułożyli sobie życie. Ale ja nigdy nie miałem poczucia, że mógłbym tam znaleźć dla siebie miejsce. Mój świat był zawsze trochę na uboczu, odpowiada mi spokojne, zwyczajne życie poza zgiełkiem i pędem dużego miasta. Poza tym w Kokotowie są moje korzenie. Są ludzie, którzy mnie fascynują, jest mnóstwo tematów i historii, które same do mnie przychodzą, a które kamera w kinie zwykle omija.
A jak Ty patrzysz na swoje dzieciństwo w Kokotowie?
Kiedyś była to typowa rolnicza wioska. Za dzieciaka ganiałem tu po polach, łąkach i lasach, patrzyłem, jak sąsiedzi sieją zboże i sadzą ziemniaki. Kontakt z naturą był nieograniczony, wszędzie były zwierzęta: psy, kaczki, kury, nawet krowy same po wsi chodziły. Potem to się zmieniło. Kokotów przeszedł transformację, deformację i wszelkie możliwe przemiany. Teraz jest to taka, można powiedzieć, „noclegownia Krakowa”. Na miejscu tysięcy łanów zbóż stanęło tysiąc domów jednorodzinnych. I ja w jednym z takich domów mieszkam.
No więc jak to się w ogóle stało, że w pewnym momencie chłopak z prowincjonalnego Kokotowa zamarzył o kinie – rodzice mieli na to jakiś wpływ?
A skąd, w naszym domu nie było żadnych tradycji artystycznych. Mój tata całe życie konserwuje i naprawia windy w blokowiskach, mama przez lata pracowała jako sprzątaczka. Prawda jest taka, że pochodzę z prostej, robotniczej rodziny, gdzie w ogóle nie mówiło się o sztuce. U mnie to zainteresowanie wzięło się prawdopodobnie stąd, że z tej mojej małej wioski pod Krakowem trafiłem w końcu do liceum w Nowej Hucie. Dla takiego prowincjusza jak ja, to był gigantyczny przeskok. To było jak podróż do innego świata – nagle z wiejskiej podstawówki znalazłem się w szkole z prawdziwego zdarzenia. Na wsi nie było odpowiednich warunków do nauki, klasy były niewielkie, skromne, jedna z nich została przerobiona z dawnego składu węgla. Nieraz zdarzało się też tak, że zimą wyłączali nam w szkole prąd i nie mogliśmy dokończyć lekcji. Kraków natomiast to zupełnie inna bajka. Tam mieliśmy setki pomieszczeń i nawet salę gimnastyczną. Trudno było mi się w tym nowym środowisku odnaleźć. Ledwo zaliczyłem pierwszą klasę, czułem, że dzieli mnie od chłopaków z miasta przepaść, ale nie zmienia to faktu, że wtedy po raz pierwszy dotknąłem sztuki. Tańczyłem w zespole ludowym, zacząłem pisać wiersze. Aż w pewnym momencie odkryłem kino.
Ale kojarzę, że po ogólniaku poszedłeś na studia geograficzne.
Najbardziej na moich studiach chyba zależało rodzicom, generalnie liczyli, że będę pierwszym pokoleniem w rodzinie, które dorobi się wyższego wykształcenia i dokona awansu społecznego. Ale pamiętam, że w liceum też nam ciągle powtarzali, że jak człowiek nie ma matury i studiów, to kończy w rynsztoku. Z wielkim stresem przygotowywaliśmy się do egzaminów, każdy myślał tylko, żeby nie zawalić matury, a jak już przez to przeszliśmy, to trzeba było jakoś wejść w dorosłość. Ja wtedy nie wiedziałem, że istnieje taki zawód jak reżyseria. Za czasów liceum non stop chodziłem do kina, nadrabiałem filmowe zaległości, ale nigdy nie zastanawiałem się, kto i jak te filmy robi. Mnie po prostu interesowały same opowieści. Inna sprawa, że wyjazd do szkoły filmowej w Łodzi czy Katowicach wydawał się dla chłopaka ze wsi czymś kompletnie nieosiągalnym. To były dla mnie tak odległe miejsca, że nawet sobie nie wyobrażałem, jak mógłbym się tam utrzymać. Mój maksymalny zasięg to był Kraków, rzut beretem od Kokotowa, dlatego złożyłem papiery na filmoznawstwo, ale się nie dostałem. A potem była geografia, która wydała mi się fajną alternatywą – zamiast siedzieć w klasie, jeździliśmy całym rocznikiem w Bieszczady, liczyliśmy kamienie w rzece. Zapowiadała się fajna przygoda.
To jak to w końcu było, że te kamienie zamieniłeś na kamerę?
Wstyd się przyznać, ale rzuciłem studia geograficzne z dnia na dzień. Nie powiedziałem o niczym rodzicom, przestałem chodzić na zajęcia i zamiast tego siedziałem w kinie. Mam wrażenie, że w ogóle stamtąd nie wychodziłem, całymi dniami oglądałem filmy i tak trafiłem na warsztaty filmowe u Jerzego Ridana. To on pokazał mi, czym jest kino i po co człowiek bierze kamerę do ręki. Pamiętam, jak mówił: „kochasz film, to rób film, nieważne kim jesteś i gdzie się urodziłeś”. Tak wziąłem to sobie wtedy do serca, że od razu zacząłem kręcić krótkie etiudy z kolegami na wsi. Koszmarne i beznadziejne to były rzeczy, ale postanowiłem startować z nimi na reżyserię teatralną w Krakowie. Tak się złożyło, że te moje wypociny na VHS-ie trafiły do pani Krystyny Zachwatowicz, a ona przekazała kasetę mężowi. Andrzej Wajda to zobaczył, nawet się ze mną spotkał i powiedział: „masz niezłe wyczucie światła. Daj sobie spokój z tą reżyserią teatralną i startuj na filmówkę do Łodzi albo Katowic”.
Domyślam się, że rodzice nie byli zachwyceni.
Oni byli tym zrozpaczeni. Wyobraź to sobie – rodzice inwestują w twoją przyszłość, wydają na ciebie ostatnie pieniądze, a ty nagle odstawiasz taki numer. Cały czas przekonywali mnie: „najpierw skończ geografię, potem baw się w reżyserię”. Ale ja wiedziałem, że jak nie teraz to nigdy i że muszę postawić wszystko na jedną kartę.
A trudno było się w szkole filmowej odnaleźć?
No cóż, dla zwyczajnego chłopaka ze wsi to był kolejny spory przeskok. Katowice były wejściem w nowy, nieosiągalny dotąd świat. Przed studiami musiałem pojechać do Irlandii i całe wakacje pracować na kasie w supermarkecie, żeby zarobić sobie na stancję. A jak już z wielkim trudem, po wielu kłótniach z rodzicami, trafiłem na te wymarzone studia, to nagle się okazało, że wcale nie jest kolorowo – byłem najmłodszy i najmniej doświadczony na roku, a co gorsza niespecjalnie wychodziły mi te filmy. Nie mogłem znaleźć własnego języka, tematu, nie potrafiłem odpowiednio zbudować dramaturgii, więc po drugim roku mnie wywalili i powiedzieli, że do robienia filmów się nie nadaję. Jeden z wykładowców, znany reżyser, stwierdził, że nie mam w sobie naturalnego daru opowiadania historii.
Musiało boleć.
No świat mi się zawalił, totalnie się tym załamałem. Na szczęście w tamtym najtrudniejszym okresie wyciągnęła do mnie rękę Joanna Krauze, która wykładała dokument w Katowicach. Powtarzała, że powinienem iść właśnie w kino dokumentalne i że najciekawsze tematy są najbliżej mnie. Mówiła: „słuchaj, Grzesiek, nie szukaj na siłę historii w gazetach. Kino jest gdzie indziej. Jest tam, gdzie są bliskie ci historie. O wielkich, uniwersalnych zagadnieniach zacznij opowiadać w skali mikro. Z perspektywy tego, co znasz”. Wiele takich złotych myśli pani Krauze mi sprzedała. A przede wszystkim wysłała mnie na kurs do Szkoły Wajdy.
To ta nauka w Szkole Wajdy poskutkowała później Twoimi pierwszymi sukcesami. Jaki mieli tam na Ciebie sposób?
Marcel Łoziński, Jacek Bławut i Joanna Krauze, która też tam wykładała, otworzyli mnie i pokazali, co jest moją największą wartością. Wybili mi z głowy przekombinowane pomysły, powiedzieli, gdzie szukać swojego kina. „Ty jesteś chłopak spod Wieliczki, zrób prosty film o swoim świecie” – powtarzali. I ja wtedy wymyśliłem sobie dokument wiejski, folkowy. O ludziach, których w dzieciństwie spotykałem na co dzień w Kokotowie. Znam przecież życie rolników – wiem, co to znaczy obudzić się rano na wsi i słuchać budzącej się przyrody, jak wyglądają rozmowy czy święta na wsi. Tak samo dobrze rozumiem, co w takim miejscu znaczy zdrada, samobójstwo i śmierć najbliższych. Szukałem więc miejsca, gdzie te wszystkie tematy się zbiorą, skumulują i znalazłem bacówkę położoną wysoko w górach. Tam poznałem juhasów, którzy przez kilka miesięcy w roku mieszkają w lesie i pasą owce – daleko od rodzin, odcięci od cywilizacji. Ale najważniejsze wydawało się to, że w tym czasie są skazani wyłącznie na swoje towarzystwo i całymi dniami toczą rozmowy o historiach, które przywieźli ze sobą ze wsi. O kobietach, nałogach, wartościach. O tym, jak usiłują uporządkować własne życie.
Marysina polana została zauważona na Krakowskim Festiwalu Filmowym, dostałeś nawet nagrodę „Talentu Trójki” za „umiejętność wnikliwej i życzliwej obserwacji bohaterów oraz skromną i nastrojową opowieść dotykającą prawdy o człowieku”. A potem nakręciłeś Gwizdek – dokument o chłopaku z podkrakowskiej wsi sędziującym lokalne mecze piłkarskie – za którym ciągnie się legenda festiwalu w Sundance. Wygląda na to, że był to szczególnie udany okres w Twoim zawodowym życiu.
Wprost przeciwnie, ja wtedy zrozumiałem, że robienie filmów to seria ciągłych niepowodzeń i nieustanne zarządzanie problemami (śmiech). Mówisz, że za Gwizdkiem ciągnie się sława Sundance, a prawda jest taka, że jak z pomysłem na ten film startowałem w różnych pitchingach, to nikt nie brał mnie na poważnie. Ludzie śmiali się, przekonywali, że przecież to głupota biegać z kamerą za chłopakiem, który sędziuje mecze w okręgówce. Nie było łatwo się z tym projektem przebić. Potem jakimś cudem udało mi się wywalczyć pieniądze z programu Studia Munka, ale już na pierwszej kolaudacji znowu usłyszałem, że z tego nie ma filmu i że zmarnowałem pieniądze. W sumie dwa lat przy tym dłubałem, domęczyłem do końca, aż przyszła informacja, że film zakwalifikował się na Sundance. I teraz wyobraź sobie – chłopak, który niedawno po raz pierwszy jechał metrem w Warszawie, leci przez pół świata do Ameryki. 14 godzin w podróży, wielkie lotnisko, bałem się, że nie trafię do właściwej bramki. Tak mnie to wykończyło, że tylko zameldowałem się w hotelu i się położyłem. W nocy dostałem ze sto SMS-ów z gratulacjami, natomiast rano usłyszałem, że Gwizdek znalazł się wśród zwycięzców. A ja przespałem rozdanie nagród (śmiech).
Ale nie powiesz mi, że nie był to dla Ciebie zastrzyk wiary.
No oczywiście, że to dało mi motywację. Czułem, że wydarzyło się coś, co wówczas w polskim kinie nie miało miejsca i to właściwie pchnęło mnie dalej. Studio Munka z rozpędu po Sundance zaproponowało mi pełnometrażowy debiut fabularny. Na początku liczyłem, że będą to Proste rzeczy, ale ostatecznie stanęło na Falach. Darkowi Gajewskiemu, dyrektorowi artystycznemu studia, spodobał się pomysł, żeby bohaterki dokumentu Love, Love, nad którym wtedy pracowałem, umieścić w fabularnej historii.
No właśnie! Fale to przykład filmu, w którym następuje połączenie życia codziennego prawdziwych ludzi z wątkami fabularnymi narzuconymi przez reżysera. Powiedz mi, po co robić fabułę z dokumentu? Po co mieszać prawdę i fikcję, naturszczyków i zawodowych aktorów?
A po to, żeby sprawdzić, czy jeśli wymyślę nową, fikcyjną przygodę dla bohatera filmu dokumentalnego, to czy ta przygoda doprowadzi go do jakichś nowych wniosków. Zauważ, że dokument nie otwiera takich możliwości – obserwujesz świat, ale nie możesz go dowolnie sformatować, zweryfikować, nie możesz niczego w życiu bohatera zmienić, przestawić czy wrzucić na inny tor. Mnie jednak nurtowało pytanie, co by było, gdyby np. losy dziewczyn z Love, Love nieco inaczej się potoczyły? Czy gdybym stworzył Kasi i Ani nowe realia, to czy mogłoby to cokolwiek zmienić w ich życiu? Prawdziwe w filmie jest więc to, że dziewczyny faktycznie są fryzjerkami, poznały się na praktykach w salonie na Nowej Hucie, ale cała struktura fabularna została wymyślona. Oczywiście, że pracowaliśmy na ich autentycznych emocjach, pragnieniach, bolesnych przeżyciach z bliskimi, ale to wszystko zostało przefiltrowane przez sytuacje fikcyjne. Takie podejście wynika chyba z tego, że robiąc dokumenty, nie raz łapałem się na tym, jak nieprzyzwoicie dużo wiem o moich bohaterach. Jeden z juhasów w Marysinej polanie dał mi bardzo dużo z siebie, próbował pewnie w ten sposób przepracować i rozliczyć swoje sprawy. Ale ja nie mogłem pokazać tego na ekranie.
Żeby przypadkiem nie wyrządzić komuś krzywdy. To Kieślowski powiedział kiedyś, że dokumentem można łatwo wejść tam, gdzie każdy człowiek ma prawo do intymności i samotności, a tym samym zadziałać na niekorzyść bohatera.
Trudno mu się zresztą dziwić. Nie wolno robić filmów przeciwko człowiekowi i miażdżyć go kamerą. Jestem już chyba na takim etapie, że wolałbym, żeby moi bohaterowie mieli komfort i możliwość schować się za fabularną kreacją. Żeby dla własnego bezpieczeństwa mogli powiedzieć: „ale to jest przecież tylko fikcja”. Tak samo pracowaliśmy nad Prostymi rzeczami. Na początku faktycznie wchodzimy w autentyczny świat Błażeja Kitowskiego i Magdy Sztorc – młodej rodziny, która wyprowadziła się z Warszawy, uciekła z miasta i własnymi siłami postanowiła wybudować dom na wsi. Ale dalej jest już inscenizacja, improwizacja, nasza wspólna praca nad scenariuszem. Nagle zjawia się fikcyjna postać grana przez Tomka Schimscheinera. Pojawia się jednocześnie jakaś dokuczliwa sprawa z przeszłości związana z ojcem Błażeja, która faktycznie znajduje potwierdzenie w jego prawdziwym życiu, ale znowu nie jest to odwzorowanie jeden do jednego. Taka metoda sprawia, że moi bohaterowie nie muszą wcale w sposób dosłowny wybebeszać się na potrzeby filmu, ale jednocześnie dostają szansę na przejrzenie się w problemach, które są głęboko w nich zakorzenione. Nie jest też tak, że tylko wyciągam coś od Magdy i Błażeja. Włożyłem do tego filmu swoje prywatne słabości, zmartwienia, rozczarowania, zawirowania w relacjach z najbliższymi. I akurat szczęśliwie trafiłem na osoby, u których bardzo podobnie się w życiu działo.
To, co mówisz, brzmi tak, jakbyś tym filmem z czymś się rozliczał. Wspomniałeś na początku, że sam budowałeś dom, szukałeś fundamentów, na których chciałeś oprzeć własną rodzinę i wtedy nagle odezwały się demony przeszłości. Dużo miałeś takich spraw ze swojego życia, które chciałeś wtedy zepchnąć do piwnicy, zamknąć i zapomnieć?
Na pewno tak. Ciężko mierzyłem się ze swoim ojcem – czułem się przez niego odrzucony, pragnąłem akceptacji, której mi nie dał, przez długi czas nie potrafiłem tych naszych relacji sobie poukładać i wytłumaczyć. Aż w końcu musiałem się od tego definitywnie uwolnić. Zakładałem własną rodzinę, budowałem nowy świat dla innych, nie mogłem więc ciągle gonić za tym ojcem, domagać się jego uczucia. Teraz wiem, że wchodząc w dorosłość, można się od pewnych problemów zdystansować i na ich gruzach zbudować coś pięknego. Ale był taki czas w moim życiu, że te boleści, te skazy i napięcia, które nosiłem w sobie, zacząłem bezmyślnie i zupełnie niepotrzebnie przerzucać na własną rodzinę. Chciałem pokazać tym filmem, że jeżeli nie będziemy umieli odciąć się od przeszłości, to w którymś momencie zranimy ludzi wokół siebie. Że czasem warto ten bagaż doświadczeń gdzieś zostawić i nie ciągnąć go za sobą w nowe życie. Tylko tak da się stworzyć coś fajnego, szczerego, uczciwego, co nie zniszczy tej relacji, którą można dać sobie nawzajem.
Ważnym motywem Prostych rzeczy jest ojcostwo, ten nowy rodzaj odpowiedzialności za drugiego człowieka, który sprawia, że życie momentalnie wskakuje w inny wymiar. Jak się odnalazłeś w roli ojca?
W pewnym momencie zrozumiałem, że to dziecko jest kimś, o kogo trzeba walczyć w życiu. Nie o siebie, nie o przeszłość, tylko o tę małą, niewinną istotę. Teraz liczy się dla mnie to, żeby budować moim dzieciom świat i zaczynać od tytułowych prostych rzeczy. Uważam, że fajny świat dla dziecka to taki, w którym ma ono poczucie bezpieczeństwa i tego, że ludzie w domu nie krzywdzą siebie nawzajem. Fajny świat dla dziecka to taki, w którym ojciec znajduje czas, żeby podejść i zapytać: „co tam u ciebie?”. To taka prosta rzecz, która w praktyce wcale prosta nie jest i której zawsze mi brakowało. Może to jest właśnie najważniejszy powód, dla którego ciągle jestem w Kokotowie. Stąd pracuję nad projektami, montuję, nie jestem w rozjazdach, nie prowadzę życia celebryty w Warszawie. Każdego dnia jestem z dziećmi, wspieram żonę w realizacji jej marzeń i potrzeb, a dopiero po godzinach robię swoje i osiągam sukcesy. Myślę, że tylko taka postawa mężczyzny w rodzinie jest naprawdę fair. Pewnie ktoś powie, że to podejście wyjęte ze wsi. Że facet ma być twardy i gotów udźwignąć wszystko – żonę, dziecko, swoje zajęcia. No może, ale dla mnie jest to wielka wartość, którą chciałbym w życiu, a także w moim kinie praktykować.
A zatem, czego będziesz teraz szukał w kinie?
Chcę przede wszystkim robić filmy, które będą zrozumiałe dla całego świata. Chcę, żeby taki Eskimos obejrzał historię człowieka z Kokotowa i stwierdził: „wiem, o czym on do mnie mówi”. Kiedyś miałem taką sytuacji na Islandii, gdzie pokazywałem Fale. Po filmie podeszła do mnie dziewczyna, podziękowała ze łzami w oczach i powiedziała, że teraz idzie do domu przytulić się do swojego taty. A stało się tak, bo jest to prosta historia o budowaniu miłości, więzi, szukaniu siebie nawzajem. Każdy z nas, niezależnie od pochodzenia, ma w sobie taką myśl, że jak już kiedyś wyląduje na bezludnej wyspie albo Ziemia zacznie się walić, to miło byłoby mieć przy sobie co najmniej kilka bliskich sobie osób. Tak można żyć.