Cenzurę zlikwidowano w Polsce dwadzieścia pięć lat temu – poległa w ten sposób jedna z ostatnich instytucji autorytarnego systemu komunistycznego, tłumiąca swobody społeczne i indywidualne. Wydawało się, że wolności słowa w demokratycznym państwie nic nie zagraża i nikt jej nigdy nie zakwestionuje. Było to jedno z wielu złudzeń, jakie żywiliśmy u progu niepodległości. Z czasem bowiem okazało się, że mechanizmów dyscyplinujących, rygorów prawnych i pretekstów ograniczania swobody wypowiedzi może być bez liku. A każde z tych ograniczeń może znajdować doskonałe uzasadnienie – a to dlatego, że broni się dóbr osobistych, a to dlatego, że chroni się uczucia religijne, a to dlatego, że wolność słowa wchodzi w konflikt z czyjąś własnością. Prawo autorskie interpretowane dość dowolnie, którego próbuje się używać, by powściągać krytykę, stało się jednym z głównych narzędzi kontrolnych, stając nieraz na przeszkodzie obiegowi idei w kulturze. Okazało się też, że nie wystarczy mówić – że trzeba jeszcze być usłyszanym, a to nazbyt często zależy od środków finansowych. Ujawniły się w ten sposób dwa oblicza cenzury ekonomicznej – dostęp do mediów uwarunkowany zasobem portfela oraz autocenzura polegająca na dostosowywaniu własnego głosu do oczekiwań grantodawców. A że grantodawcą jest z reguły państwo i jego agendy, kwestia swobody twórczej w systemie demokratycznym, w którym trzeba uwzględniać polityczne koniunktury, okazała się wcale nie tak oczywista, jak się spodziewaliśmy.

Do tego wszystkiego okazało się, że przestrzeń wolności słowa i wypowiedzi artystycznej nie musi wcale dotyczyć polityki państwa, a nawet wręcz przeciwnie – dotyczy przede wszystkim polityk indywidualnych – prywatności, intymności, cielesności. I znowu nazbyt często ciało, pożądanie, orientacja seksualna, wiek, zdrowie i ich publiczne manifestacje okazywały się obraźliwe dla jakichś instytucji, polityków czy osób prywatnych. Obyczajowość, światopogląd, religia i swoiście pojmowana przyzwoitość stanęły na przeszkodzie obiegowi idei. Stworzyło to nową rozległą przestrzeń konfliktu, w której trzeba walczyć o swobodę ekspresji, równouprawnienie, wolność światopoglądową. To w dodatku często kwestie uwarunkowane kulturowo i ekonomicznie, a zatem odnoszące się do najważniejszych wartości społecznych: empatii, solidarności, sprawiedliwości.

Czy mieliśmy prawo tego wszystkiego nie wiedzieć dwadzieścia pięć lat temu?

Może gdyby wtedy uważniej patrzeć i słuchać, co dzieje się na świecie, rozczarowanie byłoby mniejsze, a powoływanie się na zachodnie wzorce – nie tak bezkrytyczne. Dziś dokładnie dwadzieścia pięć lat upływa bowiem także od niechlubnych amerykańskich wojen kulturowych prowadzonych przez konserwatywną administrację Ronalda Reagana. Nazwa tego nurtu festiwalu Konfrontacje – „Klauzula przyzwoitości” nawiązuje do jednego z najbardziej znanych epizodów tych wojen, spektakularnej manifestacji cenzury ekonomicznej i próby ograniczenia wolności twórczych.

W 1990 roku National Endowment for the Arts (NEA) – amerykańska agencja rządowa wspierająca twórczość artystyczną – odmówiła czwórce artystów wypłacenia przyznanych wcześniej grantów pod pretekstem, że ich projekty propagują nieprzyzwoite treści. Podstawą tej decyzji była przyjęta przez Kongres „klauzula przyzwoitości” zobowiązująca NEA do brania pod uwagę nie tylko względów artystycznych, lecz także obyczajowych. Za „nieprzyzwoite” w tym wypadku uznano to, co feministyczne i queerowe. Performerzy, nazwani potem grupą „NEA Four” – Holly Hughes, Karen Finley, John Fleck i Tim Miller – dochodzili swych praw w sądzie i wygrali, bo sąd stanowy uznał tę klauzulę za sprzeczną z konstytucją. Niestety po latach i po prezydenckich apelacjach – Sąd Najwyższy klauzulę utrzymał w mocy.

Była to zatem głośna i precedensowa sprawa, a jedną z bohaterek tej sądowej walki o wolność słowa i twórczości artystycznej była Holly Hughes, którą będziemy gościć w Lublinie z jej najsłynniejszym performansem solowym: „Clit Notes”. Tradycja solowego performansu queerowego jest jedną z najbardziej oryginalnych i twórczych w teatrze amerykańskim. Ma to oczywiście gorzki aspekt, bo zbyt często solowe występy – za sprawą systemu (nie)finansowania teatru – bywają wynikiem ekonomicznej konieczności, a nie artystycznego wyboru. Niemniej jednak, jeśli w teatrze amerykańskim można w ogóle mówić o polityczności czy jakichkolwiek strategiach krytycznych, to wypracowali je właśnie queerowi performerzy i performerki. To właśnie oni, podejmujący częściej niż inni ryzyko osobiste przez angażowanie na scenie własnej biografii i tożsamości, używają teatru jako politycznego narzędzia. Tyle że queer na amerykańskiej scenie to nie tylko swobodne traktowanie orientacji seksualnej. Queer nader często łączy się bowiem także z zaangażowaniem w inne sprawy: rasy, klasy, władzy, biedy, przemocy, ekologii, choroby, starości etc. O tym, że coś dziś jest naprawdę queer przesądza nie tylko seksualność, ale także niedopasowanie pozwalające widzieć świat inaczej, ostrzej i bardziej krytycznie.

Łatwo się o tym przekonać, słuchając Penny Arcade, która uchodzi za tak queerową, że nie pasuje do żadnej konwencji czy tożsamości, a tym samym prowokuje wszystkich. Tępi lesbijki, które uważają, że osoby biseksualne to te, które „niedostatecznie się starają” i gejów, którzy kultywują mieszczańskie wartości. Młodym zarzuca oportunizm i brak fantazji. Badaczom akademickim, że zanadto kierują się polityczną poprawnością. Powiada, że jest biseksualna dlatego, iże nie godzi się na żadną etykietę czy zaszufladkowanie.

Inaczej niż Split Britches, choć etykieta najsłynniejszego lesbijskiego zespołu teatralnego na świecie nie przeszkadza mu na przełamywanie queerowych schematów. Split Britches tworzą Peggy Shaw i Lois Weaver. Przyjadą do Lublina obie – każda ze swoim indywidualnym przedstawieniem – o tematyce, która w Polsce rzadko lub wcale nie pojawia się na scenie. Peggy Shaw w niezwykłym, błyskotliwym i autoironicznym spektaklu „Ruff” opowie o tym, jak przeszła udar, wyszła z niego i przezwyciężyła jego skutki. Lois Weaver w performansie z udziałem ochotników „What Tammy knows about getting old and having sex” zajmie się kwestią życia seksualnego starych ludzi.

I wreszcie na koniec gość specjalny, Citizen Reno – performerka, o wielkiej charyzmie, potrafiąca z jednej strony rozbawić do łez, a z drugiej wprawić w panikę poważnych przedstawicieli amerykańskiej finansjery. Prowadziła bowiem tak zwane „Money Talks” – publiczne dyskusje z ekonomistami i bankierami na temat polityki ekonomicznej. W Lublinie także taką rozmowę przeprowadzi i szacunek należy się śmiałkowi, który odważy się stawić jej czoło.

Wszystkie razem: Holly Hughes, Penny Arcade, Lois Weaver, Peggy Shaw i Citizen Reno to mieszanka wybuchowa wielkich osobowości, trudnych charakterów, queerowej tożsamości i politycznego zaangażowania. Jakby tego było mało, razem mają dobrze ponad trzysta lat. I to jest dopiero podejrzane. Wiek, płeć i orientacja seksualna to w Polsce ciągle tematy nieprzyzwoite, a więc polityczne. Polski teatr w ciągu ostatniej dekady zdążył je dość gruntownie przedyskutować, ale festiwal Konfrontacje żywi ambicję, by tę dyskusję ożywić, rozwinąć i skomplikować, a zarazem przenieść na nowy poziom, pytając doświadczone amerykańskie queerowe performerki, co ich zdaniem jest przyzwoite, a co z gruntu nieprzyzwoite we współczesnym świecie.

Globalne problemy – fala wojennych uchodźców w Europie, gentryfikacja miast i umysłów, narastające dysproporcje społeczne – sprawiają, że rzeczywiście należałoby domagać się przyjęcia jakiejś wszechświatowej klauzuli przyzwoitości. Tyle że taka klauzula powinna dotyczyć zupełnie innych kwestii niż feminizm, gender i queer, o których ćwierć wieku temu myślał ze zgrozą amerykański ustawodawca.

Joanna Krakowska