Najbardziej znany dziś japoński pisarz, Haruki Murakami, odbierając w czerwcu 2011 roku nagrodę literacką w Barcelonie, cale niemal przemówienie poświęcił tragedii w Tōhoku. Mówił co najmniej w równym stopniu do hiszpańskiej i do rodzimej publiczności, wiedząc, że głos podchwycony przez światowe media trudno będzie w Japonii zignorować. Ze szkodami po tsunami, choć są dotkliwe Japończycy sobie poradzą, tak jak z każdą dotąd katastrofą naturalną, mówił Murakami. Gorzej z Fukushimą. Dlaczego w ogóle Japonia zdecydowała się na energetykę jądrową pomimo Hiroszimy i trzęsień ziemi? Bo bardziej niż bezpieczeństwo ludzi liczył się zysk. Każdy, kto ośmielił się mieć przeciwne zdanie, otrzymywał etykietę „nierealistycznego marzyciela”. Murakami twierdził, że wybór ten jest dowodem na upadek norm moralnych w Japonii. Zaradzić tej sytuacji będzie znacznie trudniej niż odbudować zniszczone domy i budynki. Życzy on Japończykom, by stali się „nierealistycznymi marzycielami” i odrzucając energię jądrową, odrodzili się jako naród, znajdując nowe, przyjazne środowisku źródła energii.

Dla większości Japończyków pierwszy moment refleksji nad dotychczasowym stylem życia, potrzebami konsumpcyjnymi i ich zaspokajaniem przyszedł kilka miesięcy po katastrofie, kiedy w letnich miesiącach istniała groźba, że zabraknie prądu. Dyskusja o zrównoważonym rozwoju toczy się oczywiście od dawna w wielu krajach. Wszyscy wiedzą: ilość surowców jest ograniczona, ludzie konsumują coraz więcej, marnotrawiąc przy okazji zasoby. Tyle że najczarniejsze scenariusze – brak dóbr uznanych powszechnie za dostępne – odnoszą się wciąż do bliższej lub dalszej przyszłości. Japończycy tymczasem mieli okazję zetknąć się z problemem osobiście. Trudno zliczyć artykuły i debaty w mediach, w których pytano o sens wzrostu gospodarczego, o różnice między wzrostem a rozwojem, o model kapitalizmu kreujący wciąż nowe potrzeby i o to, czy ich zaspokajanie czyni ludzi szczęśliwszymi.

W dyskusjach nie brakowało odniesień do przeszłości, często odległej i idealizowanej, na przykład do czasów Edo, kiedy Japończykom udało się wykreować samowystarczalny model życia w harmonii ze środowiskiem. Potrzeby ludzkie były zaspokajane, zasoby odnawiane planowo, a odpady podlegały całkowitej utylizacji. Nie było marnotrawstwa i obciążania przyszłych pokoleń balastem, którego najjaskrawszym przykładem są dziś odpady radioaktywne. Starsi Japończycy z nostalgią wspominali też lata swojej młodości – okres powojenny, pozbawiony dzisiejszych gadżetów, kiedy ludzie konsumowali mniej, Tokio nie migotało neonami jak dzisiaj, ale jednak radość z życia była większa, a więzy społeczne silniejsze. Filozof Hisatake Kato przywołuje arcydzieła Yasujirō Ōzu, reżysera, który w filmach przedstawia życie japońskiej klasy średniej po wojnie. Rodzina lekarza z Tokijskiej opowieści nie ma ani klimatyzacji, ani telewizora, czy jest jednak mniej szczęśliwa niż my w XXI wieku? Kato twierdzi, że jest raczej na odwrót. „Dochód Japonii po wojnie zwiększył się pięć razy, żadne statystyki nie wskazują, że jesteśmy pięć razy szczęśliwsi”. Były premier Japonii, Hosokawa, daje receptę: „Być może czas zdać sobie sprawę, że żyliśmy w zbyt wielkim luksusie. Możemy wyciągnąć wnioski i wrócić do skromniejszego sposobu życia, bez tak wielu luksusów. Co roku myślimy o zmianie samochodu na nowszy model, to samo z telewizorem, każdy chce ostatnią wersję. To nonsens”.

Większość Japończyków zdaje sobie sprawę, że nie ma powrotu do przeszłości. Zresztą mówienie o tym wprost jest najlepszą drogą do ucięcia dyskusji. Zaraz odezwie się ktoś ważny ze świata wielkiego biznesu albo prominentny polityk i zapyta: „Czy mamy żyć bez energii, jak w Afryce?”. Takie argumenty na ogół zamykają ludziom usta, choć ostatnio może trochę mniej skutecznie. Rozsądny człowiek rozumie, że przeszłość nie była taka różowa, że postęp i perspektywa zysku stanowią impuls dla ludzkiej kreatywności, a wynalazki ułatwiają życie, które trwa teraz znacznie dłużej niż kiedyś. W pewnym momencie historii Japonia przyłączyła się do wyścigu, jaki rozpoczął się wraz z rewolucją przemysłową, i w krótkim czasie osiągnęła zdumiewające rezultaty. Proces ten wykreował jednak po drodze szereg problemów, zarówno społecznych jak i związanych ze środowiskiem; ludzie to wiedzą, poczucie znużenia oraz niepewności o przyszłość jest więc uzasadnione. Japończycy pytają, czy brak wzrostu gospodarczego pozwoli utrzymać poziom życia. Założenie, że jego spadek przełoży się na ludzkie szczęście, jest co najmniej naiwne. Z drugiej strony, trudno jest jednostronnie wyrzec się obecnego modelu. Wyścig trwa, konkurencja nie śpi: większość Hindusów czy Chińczyków chciałaby mieć japońskie dylematy. Mimo szybkiego wzrostu setki milionów ludzi w tych krajach wciąż żyją w biedzie. Trzeba zatem rozwijać się dalej?

Uświadomienie sobie, że postęp techniczny i zasoby mają swoje ograniczenia, może mieć praktyczne konsekwencje. Harmonia między rozwojem a środowiskiem, świadoma konsumpcja, dostosowanie modelu wzrostu do struktury demograficznej, a więc stworzenie, jak tu się mówi, „przyjaznej kultury seniorów”, otwiera szanse Japonii po ostatniej tragedii. Powrotu do przeszłości nie ma, ale można wykorzystać elementy rodzimej tradycji, opartej na wyważonych proporcjach i unikalnej estetyce.

Za wcześnie przesądzać, czy z debaty tej narodzi się coś nowego, czy jest ona może tylko formą terapii, chwilową ucieczką od twardej rzeczywistości, po której nastąpi powrót do istniejących reguł, ponieważ nic innego nie ma.

Realna jest za to odbudowa ze zniszczeń spowodowanych przez tsunami oraz pytanie, co dalej z energetyką jądrową. Decyzje jeszcze nie zapadły, ale pojawiają się projekty, by uczynić z Tōhoku region oparty całkowicie na energii ze źródeł odnawialnych i, o ile to możliwe, by każda miejscowość miała swoją małą elektrownię. Oznaczałoby to rewolucję na rynku energii, gdyż dotychczasowi operatorzy utraciliby swój monopol.

Bez względu na losy tego projektu wiadomo, że udział energii odnawialnej w ogólnym bilansie będzie rósł. Jeśli udałoby się wprząc w jej rozwój talent i kulturę techniczną Japończyków, jeśli znalazłyby się fundusze – choćby część subsydiów kierowanych dotąd na atom – to pozytywne efekty mogłyby przyjść bardzo szybko. Koszty tak wytworzonej energii będą na początku zapewne relatywnie wyższe, ale nie tylko to się liczy. Otwarcie na nowy sposób życia, pozytywny, oddolny impuls do wyjścia z marazmu mogą się per saldo opłacić. Uchwalono już ustawę gwarantującą przez 10 lat stałą cenę: 42 jeny za 1 kilowat energii z paneli słonecznych. Prąd może sprzedawać każdy, kto zainstaluje odpowiednie urządzenia. Deweloperzy reklamują się, że odsprzedaż nadwyżek prądu z paneli umieszczonych na dachu budynku może częściowo pokrywać raty kredytu na mieszkanie. Na pewno za wcześnie, by mówić o przełomie, ale poszerza się krąg ludzi, niekoniecznie kojarzonych ekologią, optujących za tym rodzajem energii. Latem 2012 roku znany ultraprawicowy autor komiksów, Yoshinori Kobayashi, który wcześniej uzasadniał agresję wojenną Japonii, wystąpił z odezwą do swoich fanów: „Czy nie powinniśmy natychmiast porzucić energii jądrowej, która łączy się z destrukcją narodu, i poprowadzić świat do rewolucji w energetyce?”. Trudno o lepszy dowód, że technika z natury nie jest ani zła, ani dobra; pytanie tylko: kto i jak ją stosuje.

Japończycy używają powiedzenia: nagare no yomi, czyli „odczytać ducha czasu”. Czy stać na to obecną klasę polityczną? Fukushima otworzyła, jak się tu mówi: pandora boksu. O niewydolności systemu władzy, omnipotencji kasty biurokratów i oligarchów biznesu wiadomo było od dawna. Ale chyba pierwszy raz społeczeństwo miało okazję niemal namacalnie się o tym przekonać. Nadzwyczajność sytuacji, pęknięcie oficjalnego przekazu w mediach, sprawiły, że każdego dnia zaczęły się pojawiać się w obiegu informacje o korupcji w establishmencie i bezsilność polityków. Haruki Murakami mówił w Barcelonie, że Japończycy są cierpliwym narodem, ale teraz dopadnie ich gniew. Miał rację, tak wiele demonstracji, jak przez dwa lata po katastrofie, Japonia nie widziała od kilku dekad. Fukushima nie była przecież tylko awarią urządzeń w elektrowni. Nie był nią też Czarnobyl. Trzeba być ostrożnym zestawiając obydwa przypadki, jednakże czytając wspomnienia Michaiła Gorbaczowa po Czarnobylu, gdy pisze on o braku systemu kontroli, wyobcowaniu, arogancji i kreowaniu mitu nieomylności wśród naukowców, trudno nie mieć poczucia déjà vu: „Przez trzydzieści lat wy, naukowcy, wmawialiście nam, że energetyka jądrowa jest całkiem bezpieczna, chcieliście być traktowani jak świętość, a teraz ta tragedia.” – mówił na posiedzeniu biura politycznego. Japonia nie jest dyktaturą, obydwa przykłady pokazują jednak, jakie mogą być skutki petryfikacji systemu władzy i pozbawienia go społecznej kontroli. Czarnobyl przyspieszył rozpad radzieckiego imperium, a jak zmieni się japoński system władzy po Fukushimie.

Na polityczny kontekst obu awarii zwrócił uwagę Masaru Satō, kiedyś Japoński dyplomata w Moskwie, dziś znany publicysta. Jego interpretacja ostatniej tragedii opiera się na analizie całego powojennego porządku w Japonii. Twierdzi on, że porządek ów został oparty na trzech filarach: indywidualizmie, supremacji życia, czyli tabu śmierci, oraz racjonalizmie. Każde z tych założeń, według Satō, jest błędne, niezgodne z esencją japońskiej kultury, o czym najlepiej świadczy katastrofa w Tōhoku. Racjonalność padła pod naporem sił natury, śmierć na wielką skalę okazała się czymś realnym, ratowanie zaś innych wymaga poświęcenia własnego życia, co pokazali chociażby ochotnicy z Fukushimy. Taka postawa jest zaprzeczeniem egoizmu i ona wskazuje kierunek, w jakim Japonia powinna podążać. Do tego czasu będzie trwać w marazmie. Poglądy Satō sytuują go w okolicach byłego tokijskiego burmistrza Ishihary, a także tych wszystkich, którzy szukają utraconego japońskiego ducha. Sato dostrzega jednak szansę na renesans Japonii, zgodnie z tym, co mówił cesarz Akihito w przemówieniu wygłoszonym po katastrofie. Akihito wyraża się z szacunkiem o poświęceniu wojska, policji i strażaków dla ratowania innych, ma to być próba rozbudzenia Yamato- damashi – japońskiego ducha. Cesarz używa też starego słowa ooshi – heroizm, w czym Satō doszukuje się powrotu języka używanego przez cesarza Meiji, pradziadka Akihito

Nie jestem pewien, czy to właściwa interpretacja cesarskich intencji. Jednak zarówno opinie japońskiego eseisty, jak i osoba monarchy stwarzają dobrą okazję do tego, by poruszyć kulturowy aspekt katastrofy. Pojawiło się zaskakująco dużo głosów, które winą za katastrofę w Fukushimie obarczają japońską kulturę i mentalność Japończyków. Nawet Haruki Murakami, który tak krytycznie odnosi się do establishmentu za przedkładanie efektywności ekonomicznej ponad bezpieczeństwo ludzi, w analizie przyczyn katastrofy idzie krok dalej: „Jednocześnie to my, Japończycy, pozwoliliśmy na funkcjonowanie tego skrzywionego systemu do chwili obecnej. Może samym sobie powinniśmy zarzucić, że przymykaliśmy oczy na takie zachowania. To wiąże się ściśle z naszym poczuciem moralności i zawodowymi standardami”. Uwikłani są zatem wszyscy. W podobnym tonie, choć bardziej dosadnie, wypowiada się inny pisarz, Kenzaburō Ōe: „ Musimy głęboko przemyśleć japońską mentalność, żeby zrozumieć, co stało się w Fukushimie. Pokolenie wychowane po wojnie odpowiedzialność za kraj powierzyło ekspertom, także w stosunku do polityki.(…) Rząd, parlament, koła biznesu liczyły, że rozwój naukowy rozwiąże wszystkie nasze problemy z cierpieniem włącznie, a potem okazuje się ze nie jesteśmy w stanie zapanować nad awarią i jej skutkami. Najwyższy czas odejść jako społeczeństwo od mentalności umywania rąk”. Na temat demonstracji w całym kraju dodaje zaś: „Anonimowe masy młodych chcą być usłyszane, mam nadzieję, ze oni zmienią powojenną mentalność Japończyków, że ich akcje uformują nowy charakter narodowy”.

Ōe jest wybitnym pisarzem, noblistą, ale także znanym od lat pacyfistycznym działaczem o mocno zarysowanym politycznym profilu. Kimś, komu powojenna, technokratyczna Japonia mogła przyznawać literacki nagrody, ale kogo nie mogła brać do końca poważnie jako głos w sprawach publicznych. Choć brzmi to groźnie, wezwanie do zmiany narodowego charakteru nie oznacza jakiejś kulturowej inżynierii. Ōe w innych słowach opisuje japoński Disneyland i brak społeczeństwa obywatelskiego, chce poszerzenia demokracji.

Do głębszych kulturowych pokładów sięga za to Kiyoshi Kurokawa, przewodniczący komisji parlamentarnej do wyjaśnienia katastrofy w Fukushimie. Oto jak widzi on genezę tragedii: „Jej fundamentalnych przyczyn należy szukać w zasadniczych elementach japońskiej kultury: naszego odruchowego posłuszeństwa, naszej niechęci do kwestionowania tych, co wyżej w hierarchii, naszej skrupulatności w trzymaniu się wytycznych, naszej grupowości i skłonności do izolowania się”. To nie jest pojedynczy głos. W poważnych periodykach, również konserwatywnych, wciąż padają zarzuty o konformizm Japończyków i ich nieumiejętność planowania na czarną godzinę. W czasie wojny armia japońska nie ćwiczyła manewru wycofywania, a teraz nie przemyślano planów ewakuacji z Fukushimy. Podobnie jak wtedy, tak i dziś brakuje silnego przywództwa, za to na szczytach władzy toczy się walka wrogich sobie koterii.

Część tych wszystkich zarzutów na pewno jest słuszna, choć trudno ograniczać je tylko do Japonii. Spiętrzenie podobnych opinii jest elementem naturalnego procesu oczyszczenia po tragedii i mimo wszystko dowodem na swobodę wypowiedzi. W Japonii, z powodu na insularne położenie i ponad 200 letnią izolację, element odrębności kulturowej jest prawdopodobnie silniej obecny w debacie, niż gdzie indziej. Większość zarzutów sprowadza się do wskazania braku symetrii: za gigantycznym postępem materialnym nie nadążył w Japonii rozwój otoczenia, organizacja społeczna, w której nowoczesna technika funkcjonuje. Kultura jako argument w dyskusji podsuwa co prawda gotowe wyjaśnienie zjawisk, ale z drugiej strony, otwiera drogę do manipulacji, pozwalając usprawiedliwiać choćby nieczyste intencje: azjatyccy dyktatorzy tłumaczyli kiedyś brak demokracji w swoich krajach właśnie kulturą: „azjatyckimi wartościami”. Obarczanie kultury winą za Fukushimę nie spodobało się zwłaszcza za granicą. Bo jeśli tak, to osobiście nikt nie ponosi odpowiedzialności. Poza tym sytuacja jest niemal beznadziejna: kulturę, narodowy charakter zmieniać przecież nie łatwo. Problem dotyka zapewne definicji. Kultura rozumiana statycznie, jako coś najbardziej inherentnego, co łączy wspólnotę, podlega zmianom bardzo powoli. Takie cechy istnieją i w przypadku Japonii, posłuszeństwo jest zapewne jedną z nich. Wystarczy porównać zachowanie wycieczek japońskich i chińskich za granicą: ta pierwsza karnie podąża za przewodnikiem, ogranicza do minimum obszar, który zajmuje, ta druga idzie zaś bez szyku, rozgadana, niemal chaotyczna. Albo kiedy w samolocie po wielu godzinach lotu stewardessa zachęca pasażerów do gimnastyki, kończyny pod dyktando rozciągają głównie Japończycy. Jest to posłuszeństwo, ale nie przymus; oznacza zaufanie, że komunikat, który płynie, jest prawdziwy oraz dobry dla ludzi. Oczywiście łatwo tu o nadużycia. Były brytyjski ambasador w Japonii i przyjaciel tego kraju, Hugh Cortazzi, mówi, że bardziej niż tradycyjne wartości, takie jak lojalność w stosunku do firmy i posłuszeństwo, Japończycy powinni przyswoić sobie teraz szczerość i poczucie sprawiedliwości.

Być może. Warto pamiętać jednak, że w przypadku Fukushimy zaniedbania miały nade wszystko charakter systemowy. W takim otoczeniu zachowania ludzkie nie niosą w sobie nic unikatowego, kulturowego, stają się czytelne. W systemie pozbawionym rzetelnej kontroli, gdzie otwarte są drzwi do korupcji, zachowanie Japończyków daje się racjonalnie wytłumaczyć. Z inną nacją byłoby podobnie. Trudno pstryknięciem palców zmienić kulturowe nawyki, znacznie łatwiej uchwalić nowe prawo i ukrócić korupcjogenne powiązania, które wynikają ze złej organizacji. Taki powinien być początek.